Andrzej Strejlau, selekcjoner reprezentacji Polski w latach 1989-93 wspomina najważniejsze spotkania biało-czerwonych za jego kadencji. Które mecze szczególnie zapamiętał?
Słynny polski trener Andrzej Strejlau prowadził pierwszą reprezentację Polski w latach 1989-93.
Fot. Zgierz Nasze Miasto
Próbując wybrać najlepsze mecze w wykonaniu reprezentacji za pana kadencji, wskazałbym pojedynki z Anglikami u siebie. W 1991 roku zremisowaliśmy z nimi w Poznaniu, natomiast dwa lata później w Chorzowie, za każdym razem padał wynik 1:1.
- Warto wspomnieć, że po raz pierwszy jako selekcjoner zmierzyłem się z Anglikami w 1989 roku, kiedy przejmowałem reprezentację po Wojciechu Łazarku. W tym spotkaniu po raz pierwszy zagraliśmy trzema obrońcami. Padł remis 0:0. Z kolei w meczu, który pan powyżej przytoczył, w Poznaniu prowadziliśmy 1:0 po golu Romana Szewczyka, wyrównał Gary Lineker, pamięta pan zapewne, po strzale przewrotką. Oczywiście to bardziej pańska rola oceniać tę sytuację niż moja, ale uważam, że przy stanie 1:0 należał nam się rzut karny po faulu angielskiego bramkarza na Janku Furtoku. Sędzia tymczasem nawet nie odgwizdał rzutu rożnego. Gdyby stało się inaczej i podwyższylibyśmy wynik na 2:0, pewnie wygralibyśmy to spotkanie. Niestety, nic się pod tym względem nie zmieniło, bogatemu nadal nawet diabeł dziecko kołysze. Drużyny z czołówki są wciąż hołubione, ze względu na nazwę, markę.
Kolejny mecz Polska - Anglia w 1993 roku w Chorzowie, osobiście uważam nawet za najlepsze spotkanie biało-czerwonych w latach 90. Zgodzi się pan z tym?
- Wspaniałe spotkanie, ale czy najlepsze za mojej kadencji? Stawiam znak równości między nim a pojedynkiem z Holandią w Rotterdamie (miał miejsce w październiku 1992 roku - przyp. autora), w tych samych eliminacjach do Mistrzostw Świata.
- Warto wspomnieć, że po raz pierwszy jako selekcjoner zmierzyłem się z Anglikami w 1989 roku, kiedy przejmowałem reprezentację po Wojciechu Łazarku. W tym spotkaniu po raz pierwszy zagraliśmy trzema obrońcami. Padł remis 0:0. Z kolei w meczu, który pan powyżej przytoczył, w Poznaniu prowadziliśmy 1:0 po golu Romana Szewczyka, wyrównał Gary Lineker, pamięta pan zapewne, po strzale przewrotką. Oczywiście to bardziej pańska rola oceniać tę sytuację niż moja, ale uważam, że przy stanie 1:0 należał nam się rzut karny po faulu angielskiego bramkarza na Janku Furtoku. Sędzia tymczasem nawet nie odgwizdał rzutu rożnego. Gdyby stało się inaczej i podwyższylibyśmy wynik na 2:0, pewnie wygralibyśmy to spotkanie. Niestety, nic się pod tym względem nie zmieniło, bogatemu nadal nawet diabeł dziecko kołysze. Drużyny z czołówki są wciąż hołubione, ze względu na nazwę, markę.
Kolejny mecz Polska - Anglia w 1993 roku w Chorzowie, osobiście uważam nawet za najlepsze spotkanie biało-czerwonych w latach 90. Zgodzi się pan z tym?
- Wspaniałe spotkanie, ale czy najlepsze za mojej kadencji? Stawiam znak równości między nim a pojedynkiem z Holandią w Rotterdamie (miał miejsce w październiku 1992 roku - przyp. autora), w tych samych eliminacjach do Mistrzostw Świata.
Tam padł remis 2:2, była ulewa, ciężkie warunki, siedzieliśmy na ławce z moim asystentem Leszkiem Ćmikiewiczem i trzęśliśmy się z zimna. Zawodników rezerwowych wysłaliśmy w zadaszone miejsce, aby tam się rozgrzewali i przynajmniej mieli suche buty. Poprosiłem nawet ówczesnego trenera Holendrów Dicka Advocaata, by przygotował dwa parasole. Do dziś tego nie zrobił (śmiech).
Więc tak, Anglia w tamtym okresie była mocna, ale Holandia również, w składzie mieli Marco van Bastena, Ruuda Gullita, Franka Rijkaarda, Ronalda Koemana, same gwiazdy europejskiego, światowego futbolu. Przecież w 1988 roku zdobyli mistrzostwo Europy. W meczu przeciwko nam nie mogli wystawić w bramce Hansa van Breukelena, zagrał ciemnoskóry golkiper, zapomniałem nazwiska...
... Stanley Menzo...
- ... właśnie. Po 20 minutach, na ich terenie, prowadziliśmy z Holendrami już 2:0. Proszę bardzo, niech dzisiejsza reprezentacja Polski tak zagra. Zagraniczni trenerzy, którzy prowadzili moich ówczesnych zawodników w klubach, tak naprawdę wykonali najważniejszą pracę jeśli chodzi o przygotowanie kondycyjne piłkarzy. Podkreślałem to zresztą na pomeczowej konferencji prasowej. Ja bowiem miałem ich do dyspozycji, wedle ówczesnych przepisów, na 48 godzin przed spotkaniem. Między innymi ja walczyłem w tamtym okresie o ich zmianę, aby trenerzy reprezentacji narodowych mogli prowadzić dłuższe zgrupowania, żeby kumulować mecze o punkty w wyznaczonych już wcześniej terminach. To się oczywiście stało, ale później...
Z meczu z Holandią zapamiętałem jeszcze występ 36-letniego wówczas Włodzimierza Smolarka, pierwszy raz, jako świadomy kibic, miałem okazję obejrzeć go w akcji.
- Już wtedy kończył piłkarską karierę. Wie pan, przed meczem dziennikarze rozważali, po co ja Smolarka powołuję do kadry, w jakim celu. Tymczasem właśnie Włodziu miał, można tak powiedzieć, piłkę meczową, ale jego strzał z szesnastu metrów obronił Menzo. Nawiasem mówiąc dwa tygodnie później Smolarek w meczu ligowym, z podobnej odległości, temu samemu bramkarzowi strzelił gola. Świętej pamięci Włodek występował wtedy w Utrechcie. W Holandii mieliśmy bardzo dobre warunki do przygotowań do meczu. Odbyliśmy jeden trening, ale w komfortowych warunkach. Jeśli chodzi o infrastrukturę, my dopiero teraz zaczyna gdzieś ścigać zachodnie kraje, a to był przecież wówczas 1992 rok... Widzi pan, możemy tak sobie wracać do różnych spotkań.
W 1993 roku, miesiąc po kiepskim meczu z San Marino (1:0) remisujemy z silnymi Anglikami, po drodze ogrywając San Marińczyków na ich terenie 3:0. Skąd brały się takie wahania formy w tamtym zespole?
- Na zgrupowaniu przed meczem z Anglią pojawił się w ogóle problem, w jakich strojach mamy zagrać. Przyjechali do nas ówczesny prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej Kazimierz Górski oraz jego zastępca Marian Dziurowicz. Powiedzieliśmy, my trenerzy, zawodnicy, co o tym myślimy, że mamy fatalne warunki, brak sprzętu. No i znów proszę sobie porównać z dzisiejszymi realiami. Będę natomiast i dziś bronił naszych selekcjonera i wszystkich innych, iż to nie oni odpowiadają za przygotowania fizyczne, motoryczne piłkarzy. To jest rola szkoleniowców klubowych. Selekcjoner kadry ma za to wybrać skład, ustalić taktykę. Wracając do tematu, kłopoty przed tym meczem z Anglią w Chorzowie nas nie omijały. Na ostatnim treningu kontuzję odniósł Jacek Ziober, stało się to, gdy już kończyliśmy zajęcia. Nie wiem, może to i moja wina, że pozwoliłem mu jeszcze wtedy wykonywać ten rzut wolny. Doznał kontuzji nogi i przeciwko Anglii nie zagrał. Przesiedział na ławce rezerwowych. Mecz wspaniały, prowadziliśmy po golu Darka Adamczuka, wyrównał w 83 minucie Ian Wright.
W pamięci kibiców to spotkanie zapadło głównie ze względu na dwie zmarnowane okazje strzeleckie Marka Leśniaka i słynny komentarz Dariusza Szpakowskiego, który wykrzyknął "O Jezus Maria!", kiedy nasz napastnik zepsuł drugą okazję.
- Wie pan, Marek już w przerwie prosił o zmianę, był załamany z tego powodu, że nie wykorzystał pierwszej okazji na samym początku meczu. Zmieniłem go dopiero w końcówce, wpuszczając w jego miejsce Kazia Węgrzyna. Do dziś nie mam do Marka pretensji o to, że nie wykorzystał żadnej z tych okazji. Cóż, to jest tylko i wyłącznie sport. Warto pamiętać, że Anglicy cztery dni później pojechali do Norwegii i tam padli (przegrali 0:2 - przyp. autora). Widzi pan, tu wychodzi kwestia doboru terminów meczów. Dziś nie ma z tym problemów, bo to ustalają władze federacji, są sztywne terminy. W tamtych latach my, trenerzy, negocjowaliśmy, kto, kiedy i z kim zagra. To była ośmiogodzinna dyskusja. Pamiętam, że ja z moimi współpracownikami ustalałem nasz terminarz gier w tych eliminacjach bezpośrednio po szkockich derbach Glasgow między Celtikiem a Rangersami. W barwach tych pierwszych występował nasz Dariusz Dziekanowski.
Jesienią 1993 roku jedziemy do Anglików i gładko przegrywamy 0:3. Co się stało z tymi piłkarzami, którzy cztery miesiące wcześniej bili się z nimi jak równy z równym?
- Słabo wtedy zagraliśmy na starym stadionie Wembley. Powiem panu, że zupełnie inaczej niż w poprzednich eliminacjach (do Mistrzostw Europy w 1992 roku - przyp. autor). Wtedy przegrywaliśmy 0:1 po golu Linekera z rzutu karnego, nakazałem zawodnikom grać do przodu.
... Stanley Menzo...
- ... właśnie. Po 20 minutach, na ich terenie, prowadziliśmy z Holendrami już 2:0. Proszę bardzo, niech dzisiejsza reprezentacja Polski tak zagra. Zagraniczni trenerzy, którzy prowadzili moich ówczesnych zawodników w klubach, tak naprawdę wykonali najważniejszą pracę jeśli chodzi o przygotowanie kondycyjne piłkarzy. Podkreślałem to zresztą na pomeczowej konferencji prasowej. Ja bowiem miałem ich do dyspozycji, wedle ówczesnych przepisów, na 48 godzin przed spotkaniem. Między innymi ja walczyłem w tamtym okresie o ich zmianę, aby trenerzy reprezentacji narodowych mogli prowadzić dłuższe zgrupowania, żeby kumulować mecze o punkty w wyznaczonych już wcześniej terminach. To się oczywiście stało, ale później...
Z meczu z Holandią zapamiętałem jeszcze występ 36-letniego wówczas Włodzimierza Smolarka, pierwszy raz, jako świadomy kibic, miałem okazję obejrzeć go w akcji.
- Już wtedy kończył piłkarską karierę. Wie pan, przed meczem dziennikarze rozważali, po co ja Smolarka powołuję do kadry, w jakim celu. Tymczasem właśnie Włodziu miał, można tak powiedzieć, piłkę meczową, ale jego strzał z szesnastu metrów obronił Menzo. Nawiasem mówiąc dwa tygodnie później Smolarek w meczu ligowym, z podobnej odległości, temu samemu bramkarzowi strzelił gola. Świętej pamięci Włodek występował wtedy w Utrechcie. W Holandii mieliśmy bardzo dobre warunki do przygotowań do meczu. Odbyliśmy jeden trening, ale w komfortowych warunkach. Jeśli chodzi o infrastrukturę, my dopiero teraz zaczyna gdzieś ścigać zachodnie kraje, a to był przecież wówczas 1992 rok... Widzi pan, możemy tak sobie wracać do różnych spotkań.
W 1993 roku, miesiąc po kiepskim meczu z San Marino (1:0) remisujemy z silnymi Anglikami, po drodze ogrywając San Marińczyków na ich terenie 3:0. Skąd brały się takie wahania formy w tamtym zespole?
- Na zgrupowaniu przed meczem z Anglią pojawił się w ogóle problem, w jakich strojach mamy zagrać. Przyjechali do nas ówczesny prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej Kazimierz Górski oraz jego zastępca Marian Dziurowicz. Powiedzieliśmy, my trenerzy, zawodnicy, co o tym myślimy, że mamy fatalne warunki, brak sprzętu. No i znów proszę sobie porównać z dzisiejszymi realiami. Będę natomiast i dziś bronił naszych selekcjonera i wszystkich innych, iż to nie oni odpowiadają za przygotowania fizyczne, motoryczne piłkarzy. To jest rola szkoleniowców klubowych. Selekcjoner kadry ma za to wybrać skład, ustalić taktykę. Wracając do tematu, kłopoty przed tym meczem z Anglią w Chorzowie nas nie omijały. Na ostatnim treningu kontuzję odniósł Jacek Ziober, stało się to, gdy już kończyliśmy zajęcia. Nie wiem, może to i moja wina, że pozwoliłem mu jeszcze wtedy wykonywać ten rzut wolny. Doznał kontuzji nogi i przeciwko Anglii nie zagrał. Przesiedział na ławce rezerwowych. Mecz wspaniały, prowadziliśmy po golu Darka Adamczuka, wyrównał w 83 minucie Ian Wright.
W pamięci kibiców to spotkanie zapadło głównie ze względu na dwie zmarnowane okazje strzeleckie Marka Leśniaka i słynny komentarz Dariusza Szpakowskiego, który wykrzyknął "O Jezus Maria!", kiedy nasz napastnik zepsuł drugą okazję.
- Wie pan, Marek już w przerwie prosił o zmianę, był załamany z tego powodu, że nie wykorzystał pierwszej okazji na samym początku meczu. Zmieniłem go dopiero w końcówce, wpuszczając w jego miejsce Kazia Węgrzyna. Do dziś nie mam do Marka pretensji o to, że nie wykorzystał żadnej z tych okazji. Cóż, to jest tylko i wyłącznie sport. Warto pamiętać, że Anglicy cztery dni później pojechali do Norwegii i tam padli (przegrali 0:2 - przyp. autora). Widzi pan, tu wychodzi kwestia doboru terminów meczów. Dziś nie ma z tym problemów, bo to ustalają władze federacji, są sztywne terminy. W tamtych latach my, trenerzy, negocjowaliśmy, kto, kiedy i z kim zagra. To była ośmiogodzinna dyskusja. Pamiętam, że ja z moimi współpracownikami ustalałem nasz terminarz gier w tych eliminacjach bezpośrednio po szkockich derbach Glasgow między Celtikiem a Rangersami. W barwach tych pierwszych występował nasz Dariusz Dziekanowski.
Jesienią 1993 roku jedziemy do Anglików i gładko przegrywamy 0:3. Co się stało z tymi piłkarzami, którzy cztery miesiące wcześniej bili się z nimi jak równy z równym?
- Słabo wtedy zagraliśmy na starym stadionie Wembley. Powiem panu, że zupełnie inaczej niż w poprzednich eliminacjach (do Mistrzostw Europy w 1992 roku - przyp. autor). Wtedy przegrywaliśmy 0:1 po golu Linekera z rzutu karnego, nakazałem zawodnikom grać do przodu.
Nawet prezes Górski miał w pewnym momencie żal do mnie, że otworzyłem naszą grę. Musiałeś to zrobić? - pytał. Musiałem, albo się walczy i remisuje 1:1, albo dostaje gola z kontry i przegrywa 0:2, ale nie ma nic do stracenia. Jaka bowiem jest ostatecznie różnica między porażką 0:1 a 0:2?
Drugiego gola strzelił nam po kontrze Peter Beardsley. Dlatego tak bolała ta gładka porażka z Anglikami w 1993 roku. I znów, można powiedzieć, kłaniało się przygotowanie fizyczne piłkarzy w okresie poprzedzającym spotkanie, na które ja nie miałem już wpływu.
Szanse na awans do mistrzostw w USA pogrzebaliśmy ostatecznie dwa tygodnie później w Norwegii.
- To było tak, że po powrocie z Anglii już zapowiedziałem, że jeśli w Oslo nie wygramy bądź przynajmniej zremisujemy, to poddam się do dymisji. Nie jestem bowiem politykiem, który za wszelką cenę trzyma się stołka.
Zagraliśmy w Oslo znacznie lepiej niż na Wembley, ale wybitnie nie dopisało nam szczęście i w ogóle mieliśmy w tym meczu pod górkę. Skończyło się porażką 0:1. Jak to wyglądało wtedy z perspektywy ławki trenerskiej?
- Skrzywdził nas włoski sędzia, notabene potem ukarany za korupcję. Nie pamiętam nazwiska.
Pierluigi Pairetto.
- Właśnie. Pomagał Norwegom jak mógł. Ich bramkarz dostał czerwoną kartkę za ciężki faul na Koseckim poza polem karnym, ale chwilę później wyrzucił z boiska naszego kapitana Romana Szewczyka, który został sprowokowany przez Fjoertofta i rzeczywiście odepchnął tamtego dwiema rękami. Wcześniej tamten sfaulował Romana. Sam krzyczałem do Szewczyka "leż!", ale on się poderwał do Norwega. Jeśli już sędzia miał pokazać czerwoną kartkę, to powinien jednemu i drugiemu. Niestety, mieliśmy wybitnego pecha, brakowało skuteczności, a Norwegowie byli wówczas jednak bardzo dobrą drużyną. Efekt taki, że na mundial awansowali oni oraz Holendrzy. Nie pojechaliśmy na finały my oraz Anglicy.
Dziś te lata kibice wspominają głównie jako wieczne klęski. Może mam sentyment do tamtego okresu, bo zacząłem na dobre interesować się piłką, ale chyba nie można tak stawiać jednoznacznie sprawy, że ówcześni reprezentanci są mniej wartościowi od dzisiejszych.
- Nie jest to na pewno prawda. Zawsze, kiedy nie udaje się awansować, są rozczarowania i takie właśnie oceny. Wie pan, można oczywiście grać w słabej grupie eliminacyjnej, wygrywać po 1:0 i się cieszyć, ale... Dziś mówimy najwięcej o naszym Robercie Lewandowskim, naszym świetnym napastniku, ale dopóki drużyna narodowa nie osiągnie sukcesu, najwięcej uwagi będziemy poświęcali właśnie jemu i jego grze w Bayernie Monachium. Z mojej kadencji na pewno trzeba zapamiętać te zremisowane spotkania z Anglią i Holandią. Mało tego, może dziś niewielu już pamięta, ale przecież wygrywaliśmy towarzysko z Urugwajem podczas tournee po Ameryce Południowej (1:0 po golu Dariusza Gęsiora w samej końcówce) czy zremisowaliśmy z Brazylią w Ribeirao Preto 2:2, oba te spotkania miały miejsce na przełomie 1992 oraz 1993 roku. W tamtym okresie ulegliśmy też towarzysko Argentynie 0:2.
Szanse na awans do mistrzostw w USA pogrzebaliśmy ostatecznie dwa tygodnie później w Norwegii.
- To było tak, że po powrocie z Anglii już zapowiedziałem, że jeśli w Oslo nie wygramy bądź przynajmniej zremisujemy, to poddam się do dymisji. Nie jestem bowiem politykiem, który za wszelką cenę trzyma się stołka.
Zagraliśmy w Oslo znacznie lepiej niż na Wembley, ale wybitnie nie dopisało nam szczęście i w ogóle mieliśmy w tym meczu pod górkę. Skończyło się porażką 0:1. Jak to wyglądało wtedy z perspektywy ławki trenerskiej?
- Skrzywdził nas włoski sędzia, notabene potem ukarany za korupcję. Nie pamiętam nazwiska.
Pierluigi Pairetto.
- Właśnie. Pomagał Norwegom jak mógł. Ich bramkarz dostał czerwoną kartkę za ciężki faul na Koseckim poza polem karnym, ale chwilę później wyrzucił z boiska naszego kapitana Romana Szewczyka, który został sprowokowany przez Fjoertofta i rzeczywiście odepchnął tamtego dwiema rękami. Wcześniej tamten sfaulował Romana. Sam krzyczałem do Szewczyka "leż!", ale on się poderwał do Norwega. Jeśli już sędzia miał pokazać czerwoną kartkę, to powinien jednemu i drugiemu. Niestety, mieliśmy wybitnego pecha, brakowało skuteczności, a Norwegowie byli wówczas jednak bardzo dobrą drużyną. Efekt taki, że na mundial awansowali oni oraz Holendrzy. Nie pojechaliśmy na finały my oraz Anglicy.
Dziś te lata kibice wspominają głównie jako wieczne klęski. Może mam sentyment do tamtego okresu, bo zacząłem na dobre interesować się piłką, ale chyba nie można tak stawiać jednoznacznie sprawy, że ówcześni reprezentanci są mniej wartościowi od dzisiejszych.
- Nie jest to na pewno prawda. Zawsze, kiedy nie udaje się awansować, są rozczarowania i takie właśnie oceny. Wie pan, można oczywiście grać w słabej grupie eliminacyjnej, wygrywać po 1:0 i się cieszyć, ale... Dziś mówimy najwięcej o naszym Robercie Lewandowskim, naszym świetnym napastniku, ale dopóki drużyna narodowa nie osiągnie sukcesu, najwięcej uwagi będziemy poświęcali właśnie jemu i jego grze w Bayernie Monachium. Z mojej kadencji na pewno trzeba zapamiętać te zremisowane spotkania z Anglią i Holandią. Mało tego, może dziś niewielu już pamięta, ale przecież wygrywaliśmy towarzysko z Urugwajem podczas tournee po Ameryce Południowej (1:0 po golu Dariusza Gęsiora w samej końcówce) czy zremisowaliśmy z Brazylią w Ribeirao Preto 2:2, oba te spotkania miały miejsce na przełomie 1992 oraz 1993 roku. W tamtym okresie ulegliśmy też towarzysko Argentynie 0:2.
W Brazylii objęliśmy nawet prowadzenie 1:0 po golu Jurka Brzęczka w trzeciej minucie. Prezes Górski nieco dłużej rozmawiał z miejscowymi działaczami i kiedy zasiadł na trybunie, widząc w pierwszej chwili wynik 1:0 powiedział zrezygnowany "Co, już przegrywamy...". Dopiero potem dowiedział się, że to my wygrywamy.Panie trenerze, jestem wielkim fanem olimpijskiej reprezentacji Janusza Wójcika. Jako 12-latek miałem nawet do pana żal, że może powinien pan bardziej stawiać na jego młodzieżowców, świeżo upieczonych srebrnych medalistów olimpijskich. Dziś oczywiście inaczej to trochę oceniam...
- Dziś nie ma pan 12 lat, prawda? Więc ta ocena musi być inna. Nie zgodzę się, że na nich nie stawiałem. Za mojej kadencji w pierwszej reprezentacji zadebiutowali z tamtej drużyny prawie wszyscy piłkarze, poczynając od bramkarza Aleksandra Kłaka. Wszyscy oprócz Marka Bajora. Oni jako młodzieżowcy grali bardzo dobrze, w stosunku do mojej kadry, przecież dorosłej, mieli znakomite warunki przygotowań. Mogłem przecież częściej angażować tych chłopaków do pierwszej reprezentacji, ale myślę, że wtedy nie skorzystałaby na tym ani dorosła kadra, ani ta młodzieżowa. Potem jednak u mnie grywali w pierwszym składzie, nawet bramki strzelali.
Trochę inaczej to jednak wyglądało w przypadku Andrzeja Juskowiaka, króla strzelców turnieju olimpijskiego. W pana kadrze radził sobie przeciętnie, u Apostela był najlepszym snajperem.
- ... tak, ale tylko przez rok, bo za drugiej kadencji Antoniego Piechniczka nie grał. U mnie też faktycznie prezentował się przeciętnie, ale nie można mieć do niego pretensji. To był zdolny, fajny człowiek, lecz... taka jest piłka. Reprezentacja to co innego niż klub, a jeszcze dorosły futbol i młodzieżowy to również jest różnica. Wielu świetnych zawodników, nawet moich rówieśników, nie zaistniało w reprezentacji na taką skalę, jakby wskazywał ich talent. Przykładem choćby Krzysio Warzycha, wielka postać greckiej piłki. Kiedyś nawet mówił w jakimś wywiadzie, że nie zaistniał w reprezentacji za mojej kadencji, bo zbyt rzadko ustawiałem go na pozycji środkowego napastnika, która była dla niego najbardziej optymalna. Sam to więc sprawdziłem i Krzysiek nie miał racji. Pod moją wodzą rozegrał w kadrze 21 spotkań, z czego w 13 właśnie jako napastnik. W pozostałych ośmiu faktycznie szukałem mu innej pozycji, gdzieś z boku boiska, ale to dlatego, że konkurencja w ofensywie była duża, a szkoda byłoby jednak tylko z takiego względu rezygnować z zawodnika takiego formatu jak Krzysiek. Zresztą obecnie już tak jest, że pozycje piłkarza na boisku zależą w dużej mierze od potrzeb drużyny, wyjątkiem są tylko bramkarze. Ja szukałem Krzyśkowi tej optymalnej pozycji w reprezentacji, ale nie znalazłem. Znów wracamy do roli selekcjonera w kadrze. On trenerem staje się dopiero na turniejach finałowych, gdzie ma więcej czasu na pracę z podopiecznymi. Wcześniej tylko selekcjonuje piłkarzy, ustala skład. Nie zmienia się proszę pan to, że piłka nożna jest nieprzewidywalna, dużo bardziej od innych dyscyplin sportu. Może pan w krótkich odstępach czasu remisować z Brazylią, Holandią i Anglią i potem męczyć się z San Marino. W hokeju, siatkówce czy koszykówce jest to raczej niemożliwe. Znam to, bo też grałem w różne inne dyscypliny. Wtedy byłem jednak piękny i młody (śmiech).
ROZMAWIAŁ PIOTR STAŃCZAK
Andrzej Strejlau (rocznik 1940) to jeden z najbardziej znanych, cenionych i utytułowanych polskich trenerów. Jako piłkarz występował w AZS AWF Warszawa, Gwardii, Hutniku oraz rezerwach Legii Warszawa. Jako szkoleniowiec prowadził młodzieżowe reprezentacje, aż wreszcie został asystentem Kazimierza Górskiego w pierwszej drużynie narodowej, z którą potem wywalczył trzecie miejsce w Mistrzostwach Świata w RFN w 1974 roku oraz złoty a następnie srebrny medal olimpijski w Monachium w 1972 i Montrealu w 1976 roku. Był też asystentem trenera Jacka Gmocha podczas Mistrzostw Świata, które odbyły się w Argentynie w 1978 roku. Samodzielnie prowadził między innymi Legię Warszawa, Zagłębie Lubin, grecki AE Larissa, ma również trenerski epizod w Chinach, w klubie Shenhua FC. Dziś znany oraz ceniony ekspert telewizyjny, obecnie działa również w Radzie Dzielnicy Bielany w Warszawie. W młodości był również reprezentantem Polski juniorów w piłce ręcznej, jako zawodnik reprezentował w szczypiorniaku stołeczne kluby Varsovię i Warszawiankę.
Andrzej Strejlau (rocznik 1940) to jeden z najbardziej znanych, cenionych i utytułowanych polskich trenerów. Jako piłkarz występował w AZS AWF Warszawa, Gwardii, Hutniku oraz rezerwach Legii Warszawa. Jako szkoleniowiec prowadził młodzieżowe reprezentacje, aż wreszcie został asystentem Kazimierza Górskiego w pierwszej drużynie narodowej, z którą potem wywalczył trzecie miejsce w Mistrzostwach Świata w RFN w 1974 roku oraz złoty a następnie srebrny medal olimpijski w Monachium w 1972 i Montrealu w 1976 roku. Był też asystentem trenera Jacka Gmocha podczas Mistrzostw Świata, które odbyły się w Argentynie w 1978 roku. Samodzielnie prowadził między innymi Legię Warszawa, Zagłębie Lubin, grecki AE Larissa, ma również trenerski epizod w Chinach, w klubie Shenhua FC. Dziś znany oraz ceniony ekspert telewizyjny, obecnie działa również w Radzie Dzielnicy Bielany w Warszawie. W młodości był również reprezentantem Polski juniorów w piłce ręcznej, jako zawodnik reprezentował w szczypiorniaku stołeczne kluby Varsovię i Warszawiankę.
Selekcjoner Andrzej Strejlau po meczu Polska - Anglia (1:1) w 1993 roku w Chorzowie.
Ten oraz więcej podobnych wywiadów można przeczytać także w mojej książce - ebooku
"Na biało-czerwonym szlaku", link do niej znajdziecie na stronie głównej
bloga. Czy pojawi się ona w wersji drukowanej w księgarniach? Możesz
dołożyć do tego swoją cegiełkę. Jak wesprzeć mój projekt? Szczegóły
znajdziecie tutaj WSPIERAM TO. Książka "Na biało-czerwonym szlaku"
Komentarze
Prześlij komentarz