Przejdź do głównej zawartości

Dariusz Adamczuk strzelił pamiętnego gola Anglikom: szkoda, że w Chorzowie nikt nie zmierzył mi prędkości

Dariusz Adamczuk, to obrońca piłkarskiej reprezentacji Polski w latach 1992-93 i 1999, srebrny medalista olimpijski z Barcelony. 
Dariusz Adamczuk (tu jako dyrektor sportowy Pogoni Szczecin na antenie Canal+) zasłynął między innymi z gola, którego strzelił Anglii w Chorzowie. Fot. Wiola Ufland / biuro prasowe Pogoni Szczecin
 
 
Początek lat 90. był dla pana szczególnym czasem, w pierwszej reprezentacji zadebiutował pan jeszcze przed igrzyskami olimpijskimi w Barcelonie. Jak pan to wspomina?
- Tak, debiutowałem w maju 1992 roku, w meczu wyjazdowym z Austrią na wyjeździe, który wygraliśmy 4:2 (mój rozmówca miał wtedy niespełna 23 lata - przyp. autor). Ja miałem na prawej obronie silną konkurencję, bo wtedy na tej pozycji występował Robert Warzycha. Dostałem swoją szansę od trenera i tak zadomowiłem się w tej kadrze.
Wiosną tamtego roku graliście także o awans na igrzyska olimpijskie, w młodzieżowych mistrzostwach Europy i na początek sromotnie przegraliście z Danią w Aalborgu 0:5.
- Akurat w tym pojedynku nie występowałem, bo nabawiłem się poważnej kontuzji kostki we wcześniejszym sparingu z Grecją. Poleciałem jednak na to spotkanie ze Szczecina. Co mogę powiedzieć, to był szok, rozmiary tej porażki. Szok dla mnie i dla wszystkich chłopaków. Jako drużyna olimpijska występowaliśmy ze sobą już trzy lata i do tego spotkania w Danii przegrywaliśmy naprawdę rzadko, mieliśmy za sobą przecież udane eliminacje, gdzie okazaliśmy się lepsi od Anglików i Irlandczyków. Są takie mecze, gdy przeciwnikowi wszystko się udaje, a tobie nic. Przegrywaliśmy 0:5 już do przerwy, tak też się stało. W rewanżu z Duńczykami zremisowaliśmy 1:1 i już wtedy wiedzieliśmy, że ten wynik daje nam awans do igrzysk. Do półfinału młodzieżowych mistrzostw Europy weszli Szkoci, ale oni w Barcelonie nie mogli wystąpić, bowiem na igrzyskach wystąpić mogła tylko wspólna reprezentacja Wielkiej Brytanii. Zwolniło się miejsce dla nas. Nie można z drugiej strony mówić, że awansowaliśmy kuchennymi drzwiami, bo przecież to, że zaszliśmy w turnieju kwalifikacyjnym tak daleko, zawdzięczamy wcześniejszym udanym pojedynkom z Anglią, Irlandią czy Turcją.
W Barcelonie mieliście udany początek, wygraną z egzotycznym rywalem, Kuwejtem 2:0. Najlepsze było dopiero przed wami.
- Popatrzmy, co działo się w późniejszych latach, gdy nasza reprezentacja grała w mistrzostwach Europy czy świata. Jak wielkie znaczenie miał ten pierwszy mecz. Jeśli go wygrywasz, potem liczysz się w walce. Jeśli nie, grasz drugie spotkanie o wszystko, natomiast trzecie o honor. Dobrze to znamy.
Prawdziwą moc pokazaliście ogrywając Włochów 3:0, wówczas młodzieżowych mistrzów Europy do lat 21.
- Jadąc na igrzyska nikt nie musiał nas szczególnie mobilizować, byliśmy dobrze przygotowani do tego turnieju. Myślę, że Włosi nas zlekceważyli i potem byli w szoku - tak jak my wiosną po porażce 0:5 z Danią. Byliśmy świadomi stawki pojedynku, że gra idzie o pierwsze miejsce w grupie. Drabinka turniejowa była ułożona w ten sposób, że wicemistrz naszej grupy (oprócz Polski, Włoch i Kuwejtu znalazły się w niej jeszcze Stany Zjednoczone - przyp. autor) w ćwierćfinale trafił na Hiszpanów. My tego chcieliśmy uniknąć. Wygraliśmy grupę (w ostatnim meczu Polacy zremisowali z USA 2:2), Włosi wyszli z niej z drugiego miejsca i od razu trafili na gospodarzy, czyli Hiszpanów. Odpadli.
W kolejnej fazie pokonaliście Katar, by następnie rozegrać kapitalne zawody w półfinale z Australią. Pamiętam, że w moich rodzinnych stronach trwały żniwa, co bardziej zagorzali kibice odrywali się od wieczornej roboty, gnali przed telewizory by obejrzeć was w akcji.
- Medal mieliśmy w zasięgu. Wygrać 6:1 w półfinale, choćby nawet była to Australia, to nie jest jednak coś, co zdarza się często. Ja byłem podwójnie zadowolony, bo zaliczyłem asystę przy golu Andrzeja Juskowiaka na 5:1. Dzięki niemu właśnie został królem strzelców turnieju. Z drugiej strony, gdy prowadziliśmy 3:1, dostałem niestety żółtą kartkę i to dyskwalifikowało mnie z występu w finale przeciwko Hiszpanom. Teraz mamy inne przepisy, jeśli nawet w półfinale dostaniesz żółty kartonik, to w następnym, decydującym spotkaniu możesz zagrać. Wtedy przepisy były jednak inne. Cieszyłem się jednak, że już zapewniliśmy sobie medal.
Finał igrzysk na słynnym Camp Nou przeciwko gospodarzom, w obecności ponad stu tysięcy widzów, a wśród nich król Hiszpanii. Przynajmniej na początku nie przytłaczała was ta atmosfera?
- Absolutnie nie! Byliśmy naładowani energią, zmobilizowani. Przyglądałem się chłopakom w szatni, potem na rozgrzewce, nie widziałem u nich żadnych obaw. Generalnie nie pękaliśmy, trener Janusz Wójcik potrafił stworzyć zespół z charakterem.
Mecz ostatecznie przegraliśmy 2:3 po golu straconym w ostatniej minucie spotkania. Wśród kibiców zapanowała i tak euforia po tym srebrnym medalu. Popularne stało się potem hasło "Zmieniamy szyld i jedziemy dalej", co w zamyśle oznaczało, że pierwszą reprezentację powinien przejąć Janusz Wójcik i jej trzon oprzeć właśnie na was. Potem okazało się, że piłka młodzieżowa i dorosła to jednak nie to samo…  
- Oprócz Marka Bajora i Dariusza Koseły wszyscy z drużyny olimpijskiej zadebiutowali w pierwszej reprezentacji, choć oczywiście w różnym czasie. Co do hasła "Zmieniamy szyld…" - tak, ono padło na lotnisku, po przylocie do kraju z Barcelony, ale bardziej chyba wynikało z euforii po turnieju. Czuliśmy się po prostu tak, jakbyśmy mogli góry przenosić. Oczywiście życie to wszystko potem zweryfikowało, przyszło nam walczyć w ciężkiej grupie eliminacyjnej do Mistrzostw Świata w USA.
Na początku kwalifikacji zmierzyliśmy się z Holandią w Rotterdamie i zremisowaliśmy 2:2. Trener Andrzej Strejlau do dziś wspomina, że było to jedno z lepszych spotkań, jakie Polacy pod jego wodzą rozegrali w tamtym okresie. Jak pan je wspomina? Grał pan wtedy w wyjściowym składzie.
- Dla mnie jako chłopaka z Pogoni Szczecin czymś niezapomnianym był mecz przeciwko holenderskim gwiazdom - van Bastenowi, Rijkaardowi, Koemanowi i jeszcze wielu innym. To raz, a dwa - pamiętam, że w tym spotkaniu po raz ostatni w naszej reprezentacji zagrał, dziś już świętej pamięci, Włodzimierz Smolarek (zmarł w 2012 roku - przyp. autor). Miał nawet szansę strzelić gola na 3:2 dla nas. Co mogę powiedzieć, pamiętam go z mistrzostw świata w Hiszpanii oraz Meksyku, jak strzelał gole drużynie NRD w eliminacjach do tego pierwszego mundialu, kiedy Polska wygrała 3:2 w Lipsku. I oto właśnie w Rotterdamie miałem okazję zagrać z nim wspólnie w biało-czerwonych barwach. To było dla mnie zetknięcie z żywą legendą polskiego futbolu. Nigdy wcześniej do głowy by mi nie przyszło, że wystąpię razem ze Smolarkiem. Cóż, zremisowaliśmy 2:2, czuć było piłkarską jakość ze strony Holendrów.
Eliminacje do World Cup’94 biegły dalej, po meczach z San Marino przyszło wam mierzyć się z Anglią w Chorzowie. Nie jest tajemnicą, że przed tym pojedynkiem musieliście upominać się od władz PZPN o należyty sprzęt i koszulki.
- Tak było. Ostatnio nawet odnalazłem bluzę z tego meczu. Pod orzełkiem pozostał jeszcze symbol niemieckiego HSV Hamburg, bo stamtąd przywieziono nam te koszulki i dresy. W nocy naszywano dopiero orzełki. Tak to wtedy wyglądało. W akcie protestu nie chcieliśmy wyjść na ostatni przedmeczowy trening. Przyjechał do nas ówczesny prezes związku Marian Dziurowicz, aby porozmawiać. Sprzęt w końcu dotarł, ale teraz taka sytuacja w kadrze w ogóle byłaby nie do pomyślenia.
Kiedy zabrzmiał jednak pierwszy gwiazdek, to wszystko jakby zeszło już na dalszy plan. W 36 minucie, zanim zdobył pan bramkę, lobując Chrisa Woodsa, przebiegł pan “na pełnym gazie” dobre kilkadziesiąt metrów. Jak pan wspomina tę sytuację?
- Szkoda, że nikt wtedy nie zmierzył mi prędkości, ale to był chyba mój najszybszy bieg w życiu. Na finiszu, jedyne co mogłem już zrobić to zdecydować się na wślizg i uderzyć piłkę zanim zablokowałby mi ją Anglik. Wyszło wspaniale, to była szczęśliwa akcja, choć przyznam, że takie bramki w karierze strzelałem…
… chyba jednak nigdy takim przeciwnikom…
- … tak, to fakt (śmiech).
Szkoda wielka, że w końcówce straciliśmy to zwycięstwo, tylko remisując 1:1.
- Na pewno szkoda, bo była duża szansa, aby po latach pokonać Anglików. Jeśli tak by się stało, to jeszcze bardziej rozwinęlibyśmy skrzydła. Niestety ten gol stracony w końcówce meczu nam je podciął, to niestety, widać było już potem na finiszu eliminacji, kiedy przegraliśmy pięć spotkań z rzędu…
Po tych eliminacjach zniknął pan z kadry na długie lata. Co się stało, dlaczego?
- Zacząłem zmieniać kluby, bo z Eintrachtu Frankfurt trafiłem do Włoch, potem Portugalii, można powiedzieć, że za dużo chyba jeździłem po Europie, dopiero gdy w 1996 roku trafiłem do szkockiego Dundee, moja forma zaczęła się stabilizować. Do reprezentacji wróciłem dopiero za kadencji Janusza Wójcika, gdy już on prowadził drużynę narodową.
Do pewnego momentu reprezentacja radziła sobie bardzo dobrze, dopóki nie przyszło zmierzyć się w decydujących spotkaniach z Anglią i Szwecją.
- Niestety, tamte ekipy okazały się dla nas zbyt mocne i nie pojechaliśmy na finały Mistrzostw Europy…
… pan natomiast już więcej nie zagrał w reprezentacji. Może to dziwić, wszak kończąc przygodę z drużyną narodową miał pan 30 lat i doświadczenie z występów ligowych na Wyspach Brytyjskich. Następca Wójcika, trener Jerzy Engel już na Adamczuka nie stawiał.
- Nie chciałbym, aby to zabrzmiało złośliwie, ale to były takie czasy, że po przegranych eliminacjach komentatorzy ogłaszali zawsze "czas budować nową reprezentację". Więc przychodzili wtedy nowi selekcjonerzy i stawiali na innych zawodników.
Proszę pokusić się swoją o diagnozę - dlaczego w tamtej dekadzie lat 90. przegrywaliśmy kolejne eliminacje, nie kwalifikując się do żadnego poważnego turnieju?
- Na pewno mieliśmy mocnych rywali w grupach, ale nam też brakowało takiego zawodnika jakim obecnie jest Robert Lewandowski. Zresztą, popatrzmy w ilu meczach, kiedy nam "nie szło", bądź toczyły się na tak zwanym styku, Robert potrafił przechylić szalę zwycięstwa na naszą korzyść, strzelając ważne gole. Wtedy nie mieliśmy napastnika takiego formatu. W latach 90. naszym czołowym snajperem był Andrzej Juskowiak, który w dorosłej kadrze strzelił na przełomie lat 13 bramek. Wojtek Kowalczyk zdobył ich 11. W latach 90. polscy zawodnicy mogli już bez ograniczeń politycznych wyjeżdżać do klubów zagranicznych, ale różnie w nich sobie radzili. Tamte drużyny narodowe miały swój styl gry, ale za każdym razem czegoś brakowało, aby postawić tę kropkę nad “i”.
Część pana kolegów z reprezentacji olimpijskiej miało jeszcze okazję zagrać w mundialu w Korei, za kadencji selekcjonera Engela. Panu nie było to dane, z drugiej jednak strony ma pan na koncie medal igrzysk. To także jest coś na całe życie.
- Wiadomo, że mundiale czy mistrzostwa Europy to turnieje innego rodzaju, ale olimpiada również ma wielkie znaczenie. Ja zawsze interesowałem się sportem. Sam fakt, że w wiosce olimpijskiej w Barcelonie mogłem spotkać ówczesne światowe gwiazdy pozostanie dla mnie czymś niezapomnianym. 
ROZMAWIAŁ PIOTR STAŃCZAK

Dariusz Adamczuk (rocznik 1969) jest wychowankiem Pogoni Szczecin. Występował w reprezentacji olimpijskiej pod wodzą trenera Janusza Wójcika, w latach 1992-93 oraz 1999 grał również w pierwszej reprezentacji. Najczęściej występował na prawej obronie lub jako boczny pomocnik. W dorosłej kadrze rozegrał 11 spotkań i strzelił jedną bramkę. Reprezentował różne zagraniczne kluby, między innymi szkockie Glasgow Rangers, Dundee FC, niemiecki Eintracht Frankfurt, włoskie Udinese Calcio. Pod koniec kariery współtworzył klub Pogoń Szczecin Nowa, występował w niej jako piłkarz, zaś karierę zakończył  wieku 47 lat w zachodniopomorskiej klasie okręgowej w barwach Mewy Resko. Ze szczecińską Pogonią związany też jako członek zarządu klubu, szef pionu sportowego popularnych “portowców” i prezes Akademii Piłkarskiej Pogoni Szczecin. 
 
Dariusz Adamczuk zdobywa bramkę w pamiętnym meczu z Anglią w Chorzowie.
 

Ten oraz więcej podobnych wywiadów można przeczytać także w mojej książce - ebooku "Na biało-czerwonym szlaku", link do niej znajdziecie na stronie głównej bloga. Czy pojawi się ona w wersji drukowanej w księgarniach? Możesz dołożyć do tego swoją cegiełkę. Jak wesprzeć mój projekt? Szczegóły znajdziecie tutaj WSPIERAM TO. Książka "Na biało-czerwonym szlaku" 

POLECAM

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zagrają dla Ryszarda Stańka! Na boisku Wichra Wilchwy odbędzie się impreza charytatywna

PIŁKA NOŻNA. W sobotę 13 lipca w Wilchwach w Wodzisławiu Śląskim odbędzie się Piknik Rodzinny dla Ryszarda Stańka. W planach są turnieje dzieci oraz dorosłych, podsumowaniem imprezy ma być natomiast starcie oldbojów miejscowego Wichra oraz Odry Wodzisław! Dochód zostanie przeznaczony na leczenie byłego reprezentanta Polski i srebrnego medalisty olimpijskiego. 

Euro 2024. Pierwszy trener Kacpra Urbańskiego zapewnia: jeszcze będzie o nim głośno! (WIDEO)

PIŁKA NOŻNA. Przed nami finały Mistrzostw Europy 2024 w Niemczech. W kadrze reprezentacji Polski znalazł się niespełna 20-letni Kacper Urbański, wychowanek Lechii Gdańsk, obecnie zawodnik włoskiego klubu FC Bologna. Młodego piłkarza wspomina jego pierwszy trener - Grzegorz Grzegorczyk z Akademii Piłkarskiej Lechii Gdańsk. 

Ryszard Staniek ciężko chory! Medalista olimpijski z Barcelony potrzebuje pomocy

PIŁKA NOŻNA. Ryszard Staniek, były piłkarz reprezentacji Polski oraz m.in. Górnika Zabrze i Legii Warszawa, uczestnik Ligi Mistrzów, jest ciężko chory. Ruszyła zbiórka pieniędzy na jego leczenie, rehabilitację oraz zakup samochodu. Liczy się każda złotówka!