Jacek Krzynówek, reprezentant Polski w latach 1998-2009, uczestnik Mistrzostw Świata w 2002, 2006 oraz Mistrzostw Europy w 2008 roku. Był czołowym zawodnikiem "biało-czerwonych" na początku XXI wieku.
Jacek Krzynówek zagrał z reprezentacją Polski w dwóch mundialach i raz w Mistrzostwach Europy. Pierwszy profesjonalny trening miał natomiast dopiero w wieku… osiemnastu lat. Fot. Prywatne
W kadrze zadomowił pan się w czasach selekcjonera Jerzego Engela. Dziś mało kto chyba jednak pamięta, że w pierwszej reprezentacji Polski zadebiutował pan jeszcze za kadencji Janusza Wójcika.
- Tak, to było w 1998 roku, w towarzyskim spotkaniu ze Słowacją, które wygraliśmy 3:1 w Bratysławie. Występowałem wtedy w GKS Bełchatów. Zagrałem pięć minut, ale to był mój oficjalny debiut. Potem trener Wójcik już mnie nie powoływał. Na głęboką wodę w reprezentacji rzucił mnie dopiero trener Engel. Pod jego wodzą wystąpiłem w towarzyskim meczu z Hiszpanią w Kartagenie, w styczniu 2000 roku. Przegraliśmy 0:3.
Dużo piszę o latach dziewięćdziesiątych w naszej reprezentacji. Czy z tamtej dekady, jeszcze jako juniorowi czy młodemu ligowcowi, utkwiły panu w pamięci jakieś spotkania biało-czerwonych?
- Oglądałem na stadionach wiele pojedynków naszej kadry. Pamiętam choćby towarzyski mecz z Czechami na starym stadionie Legii Warszawa, który wygraliśmy 2:1 (potyczka miała miejsce w kwietniu 1999 roku - przyp. autor). Wtedy w drużynie rywala, który był aktualnym wicemistrzem Europy, wystąpił Marek Nikl, piłkarz, z którym potem zetknąłem się w Bundeslidze, razem występowaliśmy w Norymberdze. Między innymi dlatego, ze względu na późniejszego klubowego kolegę zapamiętałem tamten pojedynek.
Wasze początki oraz trenera Jerzego Engela w 2000 roku były bardzo trudne. Po przegranej z Hiszpanią ponieśliście kolejną porażkę z Francją 0:1, zremisowaliście bezbramkowo z Węgrami oraz Finlandią. My, kibice oraz dziennikarze, co dobrze pamiętam, liczyliśmy już mecze reprezentacji bez strzelonego gola. Tę serię przełamaliście dopiero w towarzyskim meczu z Holandią, przegranym 1:3. Jak pan wspomina pierwsze miesiące nowej drużyny narodowej?
- Wielką siłą była zgrana drużyna. Jeden z drugim skoczyłby w ogień. Kolejne zwycięstwa budowały atmosferę w zespole. To wszystko jakby samo się napędzało, kibice odzyskali w nas wiarę, choć pamiętali przecież poprzednie, przegrane eliminacje do wielkiego turnieju. Mundial w Korei Południowej i Japonii był coraz bliżej. Mieliśmy fajną generację piłkarzy, którzy to udźwignęli tę presję.
Była to jednak mieszanka rutyny z młodością. Tomasz Wałdoch, Jacek Bąk, Tomasz Iwan czy na przykład Marek Koźmiński mieli już ugruntowane pozycje w reprezentacji, bo występowali w niej od lat. Pan był nowy i w dodatku na początku musiał pan dużo udowadniać, że zasłużył na to, aby w tej reprezentacji występować. Jak pan wspomina swoje początki?
- Łatwe nie były. Po porażce z Hiszpanią spadła na mnie duża fala krytyki, co niektórym przeszkadzało, że w kadrze występuje zawodnik drugoligowy, ponieważ moja ówczesna drużyna, FC Nurnberg, grała właśnie w drugiej Bundeslidze. Krytykanci nie zostawili na mnie oraz trenerze Engelu suchej nitki. “Po co powoływać takiego chłopaka” - pytali. To mnie zmotywowało do jeszcze cięższej pracy, selekcjoner także nie skreślił mnie po pierwszych niepowodzeniach. Czas pokazał, że miał rację a ja udowodniłem, że zasługuję na grę w reprezentacji. Konkurencję miałem mocną, bo trener na lewej stronie boiska ustawiał też Marka Koźmińskiego, wicemistrza olimpijskiego czy Michała Żewłakowa. Dużo podpatrywałem, jak na boisku czy treningu zachowuje się ten pierwszy, który był doświadczonym reprezentantem, “rodzynkiem” z włoskiej Serie A. W tym zespole, czy to młodzi czy doświadczeni, stanowiliśmy zgrany kolektyw. Po zwycięstwie z Norwegią 3:0 w Chorzowie jako pierwsza drużyna z Europy awansowaliśmy do finałów mistrzostw świata.
Pojechaliśmy na mundial do Korei Południowej, wiemy, jak on dla nas się zakończył. Już w pierwszym spotkaniu niestety przegraliśmy z gospodarzami imprezy 0:2. Jeszcze przy stanie 0:0 miał pan okazję do zdobycia gola, ale uderzył pan niecelnie…
- Niestety, miałem szansę i zmarnowałem ją. Być może górę wzięły emocje, bo to był początek pierwszego meczu w całym turnieju, pierwszego spotkania Polaków w mundialu po szesnastu latach przerwy. Wiedzieliśmy więc dobrze, jaka była stawka. Kto wie, może gdyby ta okazja trafiła mi się nieco później, to już trafiłbym do bramki Koreańczyków.
Jako drużynie zabrakło wam chyba doświadczenia turniejowego, choć innych przyczyn porażki i odpadnięcia już w grupie do tej pory analizują różni specjaliści.
- … tak, inne okoliczności niż w Korei, a jednak wyniki były takie same - odpadliśmy w grupach. Jeśli chodzi o niemiecki mundial, oczekiwania były bardzo duże, niemniej jednak zgrzyt był już w trakcie powołań do reprezentacji na turniej finałowy. Trener Paweł Janas nie powołał przecież Jurka Dudka, Tomaszów - Frankowskiego, Kłosa czy Rząsę. Podobnie było cztery lata wcześniej, kiedy Jerzy Engel zostawił w domu Tomka Iwana. Do czego zmierzam - reprezentacja musi działać jak zegarek, jeśli zabraknie jakieś trybiku, to czas albo się opóźnia, albo przyspiesza. Kiedy za dużo wyjmiemy tych trybów, to cały mechanizm nie działa tak jak do tej pory. Każda mała rzecz wpływa na końcowy wynik. My w tamtych latach wywalczyliśmy takie a nie inne rezultaty. Cóż, porównajmy nawet to z dokonaniami dzisiejszych reprezentantów Polski. Mówi się, że to jedna z najzdolniejszych generacji piłkarzy, tymczasem w ostatnich dwóch turniejach finałowych (Mistrzostwa Świata w Rosji w 2018 oraz Mistrzostwa Europy 2020 - przyp. autor) osiągała to samo, czyli odpadała w grupie. Sukces w turnieju zależy od wielu czynników - wszyscy muszą być zdrowi, występować w swoich klubach, udźwignąć oczekiwania związane z takim turniejem. Nasza reprezentacja w XXI wieku wyszła z grupy tylko raz, podczas Euro 2016 we Francji (rozmawialiśmy przed finałami Mistrzostw Świata w Katarze). Wiemy, jak ważny jest pierwszy mecz, wtedy udało się wygrać na inaugurację (z Irlandią Północną 1:0 - przyp. autor) i to miało bardzo duży wpływ awans do fazy pucharowej.
Wróćmy na chwilę do 2006 roku, już po mundialu w Niemczech naszą reprezentację objął słynny Holender Leo Beenhakker. Początki eliminacji do Mistrzostw Europy w Austrii i Szwajcarii były jednak słabe, porażka 1:3 z Finlandią, remis z Serbią 1:1, wymęczone zwycięstwo z Kazachstanem 1:0. Przed starciem z Portugalią w Chorzowie mieliśmy prawo obawiać się o wynik, tymczasem zwyciężyliście 2:1, w dodatku w świetnym stylu. Co przyniosło taką odmianę, co takiego uczynił holenderski szkoleniowiec, motywując was do tego spotkania?
- Powiem krótko - znów narodziła się drużyna, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Nie mieliśmy nic do stracenia, mogliśmy tylko wygrać! Fajnie i trafnie określił to zresztą sam Beenhakker, że w ciągu 90 minut kibice i dziennikarze z zera zrobią z ciebie bohatera lub odwrotnie. Coś w tym faktycznie jest. Na boisku wiedzieliśmy o co walczymy, nie obawialiśmy się utytułowanego przeciwnika, ponownie byliśmy gotowi skoczyć za sobą w ogień.
Rok później w Portugalii zremisowaliście 2:2 i wtedy ten wynik bardzo przybliżył naszą reprezentację do finałów Mistrzostw Europy. O gola, którego strzelił pan w 87 minucie, ratując nam punkt, pytano pana wielokrotnie. Uderza pan z ponad 25 metrów, piłka odbija się od słupka i pleców bramkarza Ricardo, a następnie wpada do siatki. To było arcyważne trafienie z trudnej pozycji!
- Fakt, było daleko od bramki Portugalczyków, pewnie wielu zawodników w takiej sytuacji nie ryzykowałoby strzału na bramkę, lecz próbowało znaleźć lepiej ustawionego kolegę. Ja zrobiłem inaczej, podjąłem to ryzyko i opłaciło się. Jeśli nie oddałbym strzału, bramkarz nie miałby możliwości popełnienia błędu.
- Tak, to było w 1998 roku, w towarzyskim spotkaniu ze Słowacją, które wygraliśmy 3:1 w Bratysławie. Występowałem wtedy w GKS Bełchatów. Zagrałem pięć minut, ale to był mój oficjalny debiut. Potem trener Wójcik już mnie nie powoływał. Na głęboką wodę w reprezentacji rzucił mnie dopiero trener Engel. Pod jego wodzą wystąpiłem w towarzyskim meczu z Hiszpanią w Kartagenie, w styczniu 2000 roku. Przegraliśmy 0:3.
Dużo piszę o latach dziewięćdziesiątych w naszej reprezentacji. Czy z tamtej dekady, jeszcze jako juniorowi czy młodemu ligowcowi, utkwiły panu w pamięci jakieś spotkania biało-czerwonych?
- Oglądałem na stadionach wiele pojedynków naszej kadry. Pamiętam choćby towarzyski mecz z Czechami na starym stadionie Legii Warszawa, który wygraliśmy 2:1 (potyczka miała miejsce w kwietniu 1999 roku - przyp. autor). Wtedy w drużynie rywala, który był aktualnym wicemistrzem Europy, wystąpił Marek Nikl, piłkarz, z którym potem zetknąłem się w Bundeslidze, razem występowaliśmy w Norymberdze. Między innymi dlatego, ze względu na późniejszego klubowego kolegę zapamiętałem tamten pojedynek.
Wasze początki oraz trenera Jerzego Engela w 2000 roku były bardzo trudne. Po przegranej z Hiszpanią ponieśliście kolejną porażkę z Francją 0:1, zremisowaliście bezbramkowo z Węgrami oraz Finlandią. My, kibice oraz dziennikarze, co dobrze pamiętam, liczyliśmy już mecze reprezentacji bez strzelonego gola. Tę serię przełamaliście dopiero w towarzyskim meczu z Holandią, przegranym 1:3. Jak pan wspomina pierwsze miesiące nowej drużyny narodowej?
- Nie da się ukryć, że dziennikarze liczyli nam te minuty. Na pewno nie był to dobry czas dla reprezentacji, ale z drugiej strony trener Engel sprawdzał wielu zawodników, szukał optymalnego ustawienia, nie wszyscy się sprawdzili. Stąd takie a nie inne wyniki.Przełom nastąpił dopiero w samych eliminacjach, już w pierwszym meczu pokonaliście na wyjeździe silną wtedy Ukrainę 3:1, w ataku brylował Emmanuel Olisadebe, Nigeryjczyk z polskim paszportem, ale ogólnie stworzyliście silny zespół, który rósł w oczach z każdym kolejnym meczem.
- Wielką siłą była zgrana drużyna. Jeden z drugim skoczyłby w ogień. Kolejne zwycięstwa budowały atmosferę w zespole. To wszystko jakby samo się napędzało, kibice odzyskali w nas wiarę, choć pamiętali przecież poprzednie, przegrane eliminacje do wielkiego turnieju. Mundial w Korei Południowej i Japonii był coraz bliżej. Mieliśmy fajną generację piłkarzy, którzy to udźwignęli tę presję.
Była to jednak mieszanka rutyny z młodością. Tomasz Wałdoch, Jacek Bąk, Tomasz Iwan czy na przykład Marek Koźmiński mieli już ugruntowane pozycje w reprezentacji, bo występowali w niej od lat. Pan był nowy i w dodatku na początku musiał pan dużo udowadniać, że zasłużył na to, aby w tej reprezentacji występować. Jak pan wspomina swoje początki?
- Łatwe nie były. Po porażce z Hiszpanią spadła na mnie duża fala krytyki, co niektórym przeszkadzało, że w kadrze występuje zawodnik drugoligowy, ponieważ moja ówczesna drużyna, FC Nurnberg, grała właśnie w drugiej Bundeslidze. Krytykanci nie zostawili na mnie oraz trenerze Engelu suchej nitki. “Po co powoływać takiego chłopaka” - pytali. To mnie zmotywowało do jeszcze cięższej pracy, selekcjoner także nie skreślił mnie po pierwszych niepowodzeniach. Czas pokazał, że miał rację a ja udowodniłem, że zasługuję na grę w reprezentacji. Konkurencję miałem mocną, bo trener na lewej stronie boiska ustawiał też Marka Koźmińskiego, wicemistrza olimpijskiego czy Michała Żewłakowa. Dużo podpatrywałem, jak na boisku czy treningu zachowuje się ten pierwszy, który był doświadczonym reprezentantem, “rodzynkiem” z włoskiej Serie A. W tym zespole, czy to młodzi czy doświadczeni, stanowiliśmy zgrany kolektyw. Po zwycięstwie z Norwegią 3:0 w Chorzowie jako pierwsza drużyna z Europy awansowaliśmy do finałów mistrzostw świata.
Pojechaliśmy na mundial do Korei Południowej, wiemy, jak on dla nas się zakończył. Już w pierwszym spotkaniu niestety przegraliśmy z gospodarzami imprezy 0:2. Jeszcze przy stanie 0:0 miał pan okazję do zdobycia gola, ale uderzył pan niecelnie…
- Niestety, miałem szansę i zmarnowałem ją. Być może górę wzięły emocje, bo to był początek pierwszego meczu w całym turnieju, pierwszego spotkania Polaków w mundialu po szesnastu latach przerwy. Wiedzieliśmy więc dobrze, jaka była stawka. Kto wie, może gdyby ta okazja trafiła mi się nieco później, to już trafiłbym do bramki Koreańczyków.
Jako drużynie zabrakło wam chyba doświadczenia turniejowego, choć innych przyczyn porażki i odpadnięcia już w grupie do tej pory analizują różni specjaliści.
- Trzeba sobie jasno powiedzieć, że w tamtym okresie już największym sukcesem był sam awans, wywalczony po wspomnianych 16 latach przerwy. Dziś z perspektywy czasu można gdybać, byliśmy przecież profesjonalnymi piłkarzami, mogliśmy lepiej przygotować się do takiej imprezy. Z drugiej strony mundial, jego specyfika, presja i oczekiwania - to wszystko wtedy było dla nas nowe.W kolejnym mundialu w Niemczech, czy podczas Euro 2008 graliście jednak już jak u siebie, przy dopingu kilkudziesięciu tysięcy polskich kibiców, którzy jechali do Gelsenkirchen, Dortmundu czy dwa lata później do Austrii by was wspierać…
- … tak, inne okoliczności niż w Korei, a jednak wyniki były takie same - odpadliśmy w grupach. Jeśli chodzi o niemiecki mundial, oczekiwania były bardzo duże, niemniej jednak zgrzyt był już w trakcie powołań do reprezentacji na turniej finałowy. Trener Paweł Janas nie powołał przecież Jurka Dudka, Tomaszów - Frankowskiego, Kłosa czy Rząsę. Podobnie było cztery lata wcześniej, kiedy Jerzy Engel zostawił w domu Tomka Iwana. Do czego zmierzam - reprezentacja musi działać jak zegarek, jeśli zabraknie jakieś trybiku, to czas albo się opóźnia, albo przyspiesza. Kiedy za dużo wyjmiemy tych trybów, to cały mechanizm nie działa tak jak do tej pory. Każda mała rzecz wpływa na końcowy wynik. My w tamtych latach wywalczyliśmy takie a nie inne rezultaty. Cóż, porównajmy nawet to z dokonaniami dzisiejszych reprezentantów Polski. Mówi się, że to jedna z najzdolniejszych generacji piłkarzy, tymczasem w ostatnich dwóch turniejach finałowych (Mistrzostwa Świata w Rosji w 2018 oraz Mistrzostwa Europy 2020 - przyp. autor) osiągała to samo, czyli odpadała w grupie. Sukces w turnieju zależy od wielu czynników - wszyscy muszą być zdrowi, występować w swoich klubach, udźwignąć oczekiwania związane z takim turniejem. Nasza reprezentacja w XXI wieku wyszła z grupy tylko raz, podczas Euro 2016 we Francji (rozmawialiśmy przed finałami Mistrzostw Świata w Katarze). Wiemy, jak ważny jest pierwszy mecz, wtedy udało się wygrać na inaugurację (z Irlandią Północną 1:0 - przyp. autor) i to miało bardzo duży wpływ awans do fazy pucharowej.
Wróćmy na chwilę do 2006 roku, już po mundialu w Niemczech naszą reprezentację objął słynny Holender Leo Beenhakker. Początki eliminacji do Mistrzostw Europy w Austrii i Szwajcarii były jednak słabe, porażka 1:3 z Finlandią, remis z Serbią 1:1, wymęczone zwycięstwo z Kazachstanem 1:0. Przed starciem z Portugalią w Chorzowie mieliśmy prawo obawiać się o wynik, tymczasem zwyciężyliście 2:1, w dodatku w świetnym stylu. Co przyniosło taką odmianę, co takiego uczynił holenderski szkoleniowiec, motywując was do tego spotkania?
- Powiem krótko - znów narodziła się drużyna, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Nie mieliśmy nic do stracenia, mogliśmy tylko wygrać! Fajnie i trafnie określił to zresztą sam Beenhakker, że w ciągu 90 minut kibice i dziennikarze z zera zrobią z ciebie bohatera lub odwrotnie. Coś w tym faktycznie jest. Na boisku wiedzieliśmy o co walczymy, nie obawialiśmy się utytułowanego przeciwnika, ponownie byliśmy gotowi skoczyć za sobą w ogień.
Rok później w Portugalii zremisowaliście 2:2 i wtedy ten wynik bardzo przybliżył naszą reprezentację do finałów Mistrzostw Europy. O gola, którego strzelił pan w 87 minucie, ratując nam punkt, pytano pana wielokrotnie. Uderza pan z ponad 25 metrów, piłka odbija się od słupka i pleców bramkarza Ricardo, a następnie wpada do siatki. To było arcyważne trafienie z trudnej pozycji!
- Fakt, było daleko od bramki Portugalczyków, pewnie wielu zawodników w takiej sytuacji nie ryzykowałoby strzału na bramkę, lecz próbowało znaleźć lepiej ustawionego kolegę. Ja zrobiłem inaczej, podjąłem to ryzyko i opłaciło się. Jeśli nie oddałbym strzału, bramkarz nie miałby możliwości popełnienia błędu.
Powiem tak - być może na 50 takich strzałów żaden nie zakończyłby się golem, a tu akurat piłka znalazła się w bramce. Szczęście też w sporcie jest potrzebne. Na boisku trzeba też być takim wariatem w dobrym tego słowa znaczeniu, nie bać się ryzyka.Być pozytywnym wariatem na boisku i nie bać się ryzyka to jedno. Co jeszcze poradziłby pan młodym piłkarzom, szczególnie tym pochodzącym - tak jak pan - z małych miejscowości, mniejszych klubów i marzącym o występie w reprezentacji kraju?
- Nie powiem niczego odkrywczego - trzeba wierzyć w siebie i nie poddawać się, gdy przyjdą niepowodzenia, twardo stąpać po ziemi, ale też wierzyć w swoje marzenia. Potrzebne jest jeszcze szczęście i to, aby na swojej piłkarskiej drodze młody człowiek trafił na odpowiednich ludzi.
Można powiedzieć, że tylko tyle i… aż tyle!
- Zgadza się. Ja dopiero w wieku osiemnastu lat zacząłem profesjonalnie grać w piłkę, pod wodzą pierwszego trenera, notabene Leszka Ćmikiewicza, reprezentanta Polski z lat 70, który prowadził mnie w RKS Radomsko. Wcześniej występowałem w klasie B, czyli najniżej jak to było możliwe. Potem od razu zaliczyłem przeskok do trzeciej ligi. Warto dodać, że nie wystąpiłem ani razu w żadnej juniorskiej czy młodzieżowej reprezentacji kraju, o ile pamiętam byłem tylko raz powołany na konsultacje przez trenera Andrzeja Zamilskiego, znanego szkoleniowca naszych młodzieżowych drużyn narodowych. Tymczasem w pierwszej reprezentacji wystąpiłem z orzełkiem na piersi aż 96 razy, wielu marzy, aby zagrać w niej choć raz. Dziś zawodowo nie mam już nic wspólnego z piłką nożną, ale cały czas kibicuję naszym zawodnikom.
Jacek Krzynówek (rocznik 1976) pochodzi z Kamieńska w powiecie radomszczańskim (województwo łódzkie). Jego pierwszym klubem był LZS Chrzanowice. Potem występował w RKS Radomsko, Rakowie Częstochowa, GKS Bełchatów. Następnie przez ponad dziesięć lat grał w drużynach niemieckich - FC Nurnberg, Bayer 04 Leverkusen, VFL Volfsburg, Hannover 96. W pierwszej reprezentacji Polski zagrał 96 razy, strzelił 15 goli (w 1998 roku oraz potem w latach 2000-2009). Wystąpił w trzech turniejach finałowych - Mistrzostwach Świata w Korei i Japonii (2002) oraz Niemczech (2006) a także w Mistrzostwach Europy w Austrii i Szwajcarii (2008). Członek Klubu Wybitnego Reprezentanta Polski. Na boisku najczęściej występował jako lewy pomocnik.
ROZMAWIAŁ PIOTR STAŃCZAK
Tak Jacek Krzynówek zdobył pamiętną bramkę na 2:2 w meczu z Portugalią w 2007 roku.
Więcej podobnych wywiadów można przeczytać w mojej książce - ebooku
"Na biało-czerwonym szlaku", link do niej znajdziecie na stronie głównej
bloga. Czy pojawi się ona w wersji drukowanej w księgarniach? Możesz
dołożyć do tego swoją cegiełkę. Jak wesprzeć mój projekt? Szczegóły
znajdziecie tutaj WSPIERAM TO. Książka "Na biało-czerwonym szlaku"
Komentarze
Prześlij komentarz