Paweł Skrzypek zatrzymał Włocha Gianfranco Zolę ale do dziś pamięta "kanał", jaki założył mu Brazylijczyk Ronaldo
Paweł Skrzypek, reprezentant Polski w latach 1996-97, były piłkarz między innymi Rakowa Częstochowa i Legii Warszawa wspomina swoje najsłynniejsze pojedynki w biało-czerwonych barwach. Nie było ich wprawdzie wiele, ale przeszły do historii.
Paweł Skrzypek przed laty zasłynął ze swoich szarż w meczu reprezentacji z Brazylią oraz pojedynkami z Włochem Gianfranco Zolą. Obecnie mieszka i pracuje w Szwecji. Fot. Prywatne
Wielu chłopców w dzieciństwie marzy o tym, żeby reprezentować swój kraj i w dodatku zagrać przeciwko piłkarskim potęgom. Panu udało się tego dokonać w ciągu dwóch miesięcy, bo zmierzył się pan z mistrzami, potem wicemistrzami świata. Porozmawiajmy jednak o początkach w kadrze.
- Zadebiutowałem na początku 1996 roku, podczas turnieju w Hong Kongu , kiedy graliśmy towarzysko z Japonią. Selekcjonerem był wtedy Władysław Stachurski (dziś już nieżyjący - przyp. autora), po nim kadrę przejął trener Antoni Piechniczek.
Ten szkoleniowiec dawał panu szansę gry w wyjściowym składzie, choć w słynnym meczu przeciwko Anglii na Wembley w 1996 roku pan nie zagrał. W lutym 1997 roku razem z kolegami zmierzył pan się natomiast z mistrzami świata, Brazylijczykami na ich terenie. Co pan zapamiętał z tego spotkania?
- Przegrywaliśmy 0:4, pojawiłem się na boisku już w drugiej połowie. Dzięki moim dwóm akcjom uzyskaliśmy dwa gole w samej końcówce, więc ten wynik był już nieco inny, uniknęliśmy, można tak powiedzieć, blamażu. W świat poszedł nieco lepszy, jeśli można tak to nazwać, rezultat.
Przypomnijmy, najpierw asystował pan przy gole Cezarego Kucharskiego na 4:1, a potem rywale sfaulowali pana w polu karnym, sędzia podyktował “jedenastkę”, którą na drugiego gola zamienił Marek Citko.
- Nie każdej drużynie udawało się strzelić ówczesnym mistrzom świata Brazylijczykom, dwa gole, w dodatku na ich terenie. Nawet, jeśli był to tylko mecz towarzyski.
Ten szkoleniowiec dawał panu szansę gry w wyjściowym składzie, choć w słynnym meczu przeciwko Anglii na Wembley w 1996 roku pan nie zagrał. W lutym 1997 roku razem z kolegami zmierzył pan się natomiast z mistrzami świata, Brazylijczykami na ich terenie. Co pan zapamiętał z tego spotkania?
- Przegrywaliśmy 0:4, pojawiłem się na boisku już w drugiej połowie. Dzięki moim dwóm akcjom uzyskaliśmy dwa gole w samej końcówce, więc ten wynik był już nieco inny, uniknęliśmy, można tak powiedzieć, blamażu. W świat poszedł nieco lepszy, jeśli można tak to nazwać, rezultat.
Przypomnijmy, najpierw asystował pan przy gole Cezarego Kucharskiego na 4:1, a potem rywale sfaulowali pana w polu karnym, sędzia podyktował “jedenastkę”, którą na drugiego gola zamienił Marek Citko.
- Nie każdej drużynie udawało się strzelić ówczesnym mistrzom świata Brazylijczykom, dwa gole, w dodatku na ich terenie. Nawet, jeśli był to tylko mecz towarzyski.
Pyta pan, co utkwiło mi w pamięci? Na pewno te dwie akcje, po których strzelaliśmy bramki, ale również i “kanał”, jaki założył mi Ronaldo (“kanał” to przepuszczenie piłki między nogami przeciwnika, zwany jest także “założeniem siatki” - przyp. autora).
O tym często opowiadam. Mogę jednak pocieszyć się tym, że nie mnie jednego spotkało coś podobnego w pojedynkach z tym brazylijskim napastnikiem (śmiech).
Jaka atmosfera panowała na stadionie w Goianii?
- Choć był to mecz towarzyski, to trybuny stadionu zapełniły się praktycznie do ostatniego miejsca. Brazylijscy kibice potrafią stworzyć gorącą atmosferę, ciągle było słychać te ich charakterystyczne przyśpiewki. To był taka typowa samba. Bardzo chciałem zagrać w tym spotkaniu i doczekałem się, choć dopiero jako zmiennik po 70 minutach gry. Nie czułem jednak jakiejś tremy, do swojego występu podszedłem na luzie. Niewykluczone, że właśnie dzięki takiemu podejściu szarpnąłem w końcówce, przeprowadziłem te dwie akcje.
Kolejna sława, przeciwko której pan zagrał to Włoch Gianfranco Zola, też jeden z wicemistrzów świata. Działo się to 2 kwietnia 1997 roku na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Krył pan słynnego napastnika Italii, na tyle skutecznie, że gola nie strzelił, zresztą mecz zakończył się bezbramkowym remisem.
- Powtarzałem już wielokrotnie, że jak po tym meczu nie czułem się, jakbym dokonał czegoś wielkiego. Miałem przeszkadzać Zoli, wybijać go z rytmu, natomiast ja tego spotkania przecież nie wygrałem. Ponownie przyszło mi grać z kolegami na licznie wypełnionym stadionie, z tym, że wtedy o atmosferę postarali się nasi kibice. Powiem tak, dopiero na odprawie przedmeczowej dowiedziałem się, że przeciwko Włochom wyjdę w wyjściowej jedenastce. Pewniakiem na prawej obronie był wtedy Marek Jóźwiak, ale trener Piechniczek postawił na mnie. Przekonało go to, że mam budowę ciała podobną do Zoli i z tego też powodu większe szanse w bezpośrednich starciach z niskim, ale zwrotnym Włochem.
Wtedy Piechniczek miał przysłowiowego nosa, bo faktycznie skutecznie zneutralizował pan Zolę.
- To nie było tak, że czułem po końcowym gwizdku jakąś wielką satysfakcję. Dopiero, kiedy obok mnie pojawił się tłum dziennikarzy, zrozumiałem, że zrobiłem na boisku coś wymownego (śmiech). Szkoda z drugiej strony, iż tamto spotkanie zakończyło się remisem, mieliśmy dwie dobre okazje do strzelenia gola, najlepszą Paweł Wojtala, który niecelnie uderzył głową. Rywala postraszył także Andrzej Juskowiak.
Jaka atmosfera panowała na stadionie w Goianii?
- Choć był to mecz towarzyski, to trybuny stadionu zapełniły się praktycznie do ostatniego miejsca. Brazylijscy kibice potrafią stworzyć gorącą atmosferę, ciągle było słychać te ich charakterystyczne przyśpiewki. To był taka typowa samba. Bardzo chciałem zagrać w tym spotkaniu i doczekałem się, choć dopiero jako zmiennik po 70 minutach gry. Nie czułem jednak jakiejś tremy, do swojego występu podszedłem na luzie. Niewykluczone, że właśnie dzięki takiemu podejściu szarpnąłem w końcówce, przeprowadziłem te dwie akcje.
Kolejna sława, przeciwko której pan zagrał to Włoch Gianfranco Zola, też jeden z wicemistrzów świata. Działo się to 2 kwietnia 1997 roku na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Krył pan słynnego napastnika Italii, na tyle skutecznie, że gola nie strzelił, zresztą mecz zakończył się bezbramkowym remisem.
- Powtarzałem już wielokrotnie, że jak po tym meczu nie czułem się, jakbym dokonał czegoś wielkiego. Miałem przeszkadzać Zoli, wybijać go z rytmu, natomiast ja tego spotkania przecież nie wygrałem. Ponownie przyszło mi grać z kolegami na licznie wypełnionym stadionie, z tym, że wtedy o atmosferę postarali się nasi kibice. Powiem tak, dopiero na odprawie przedmeczowej dowiedziałem się, że przeciwko Włochom wyjdę w wyjściowej jedenastce. Pewniakiem na prawej obronie był wtedy Marek Jóźwiak, ale trener Piechniczek postawił na mnie. Przekonało go to, że mam budowę ciała podobną do Zoli i z tego też powodu większe szanse w bezpośrednich starciach z niskim, ale zwrotnym Włochem.
Wtedy Piechniczek miał przysłowiowego nosa, bo faktycznie skutecznie zneutralizował pan Zolę.
- To nie było tak, że czułem po końcowym gwizdku jakąś wielką satysfakcję. Dopiero, kiedy obok mnie pojawił się tłum dziennikarzy, zrozumiałem, że zrobiłem na boisku coś wymownego (śmiech). Szkoda z drugiej strony, iż tamto spotkanie zakończyło się remisem, mieliśmy dwie dobre okazje do strzelenia gola, najlepszą Paweł Wojtala, który niecelnie uderzył głową. Rywala postraszył także Andrzej Juskowiak.
To był taki remis ze wskazaniem na nas. Co tu dużo mówić, mnie kibice zapamiętali głównie z tego meczu, że Zola nie strzelił gola, bo Skrzypek go przypilnował. Taką metkę mi przypięli (śmiech).Jak pan czuł się w tej kadrze, będąc debiutantem?
- Nie byłem już jakimś młokosem, miałem 26 lat. Myślę, że dobrymi występami, postawą na treningach, przekonałem do siebie trenerów, kolegów z drużyny, kibiców. Pokazywałem, że nie jest przypadkiem to, iż dostaję regularnie powołania do reprezentacji. Koledzy przyjęli mnie bardzo dobrze, nie było między nami żadnych animozji.
Jeśli chodzi o same eliminacje, to tamten remis w ostatecznym rozrachunku nic nam nie dał. Po porażkach z Włochami oraz Anglią w rewanżowych pojedynkach straciliśmy szansę na awans do mundialu we Francji. Następcą Piechniczka został Janusz Wójcik, pan też zniknął z reprezentacji. Nowy selekcjoner nie widział pana w swojej drużynie?
- To nie do końca tak było. Dostałem powołanie od Wójcika na jedno ze spotkań towarzyskich, o ile pamiętam z Chorwacją. Niestety, nabawiłem się kontuzji i nie pojechałem na to spotkanie. Potem, kiedy miałem dostać kolejną szansę, zerwałem więzadła krzyżowe. Niestety, tych problemów zdrowotnych u mnie przybywało i w tej sytuacji trudno było myśleć o powrocie do reprezentacji Polski.
Zapewne czuł pan żal choćby nieco później, kiedy część pańskich kolegów z reprezentacji, jak Tomek Wałdoch, Jacek Bąk czy Marek Koźmiński zagrało w mundialu w Korei. Pomyślał pan sobie - ja też mogłem ten awans wywalczyć?
- Na pewno żal jakiś był, ale niestety, musiałem mierzyć się z realiami. Prześladowały mnie kontuzje, cieszę się z tego, że po odejściu z Legii Warszawa jeszcze mogłem kontynuować grę w lidze w Amice Wronki czy Pogoni Szczecin. Etap reprezentacji musiałem definitywnie zamknąć. Szkoda, że rozegrałem w niej tylko dziesięć spotkań, ale z drugiej strony każde wyjście na murawę w koszulce z orzełkiem, wysłuchanie hymnu, było wielkim przeżyciem. Wtedy łezka w oku się kręciła i do tej pory jest co wspominać. Kibice mnie zapamiętali. Nie ma co gdybać dziś nad tym, co się nie udało.
Z reprezentacji cofnijmy się na koniec do pana młodości. Urodził się pan na południu Polski, w Makowie Podhalańskim. Nie był pan jedynym kadrowiczem wywodzącym się z tego miasteczka. Bardzo znany jest także Tomasz Hajto.
- Ja z Makowem nie miałem w dzieciństwie wiele wspólnego. Moja mama pochodzi z Tarnawy Dolnej, położonej 20 kilometrów dalej. Kiedy miałem rok, rodzina przeprowadziła się z kolei w rodzinne strony mojego taty, do Jerzmanowic koło Krakowa. Tam się wychowałem i stawiałem pierwsze kroki w piłce nożnej. Tam to wszystko się zaczęło. Występowałem na małopolskich boiskach, potem przeniosłem się do Rakowa Częstochowa. Grając w tym klubie debiutowałem w pierwszej reprezentacji.
Kto w dzieciństwie był pana idolem, kogo pan naśladował?
- W sumie nie miałem żadnego jednego idola, podziwiałem różnych zawodników, każdego starałem się podpatrywać, żeby coś wnieść dzięki temu i do swojej gry.
Dziś z piłką nożną zawodowo nie ma pan już do czynienia. Pracuje pan w Szwecji, w budownictwie, a więc całkiem innej dziedzinie. Grywa pan jeszcze dla przyjemności?
- W Szwecji mieszkam już dziesięć lat. Co do gry w piłkę - chciałbym, ale lata wcześniejszych występów i problemy z kontuzjami sprawiają, że to zdarza się bardzo rzadko. Staram się jednak prowadzić aktywny tryb życia, zimą w wolnym czasie na przykład morsuję.
Ogląda pan mecze naszej obecnej reprezentacji?
- Tak, zresztą nie tylko kadry, ale też inne spotkania ligowe czy pucharowe. Cieszę się bardzo z tego, że doczekaliśmy się po latach zawodnika światowego formatu, jakim jest Robert Lewandowski. Trzymam kciuki za niego, jego karierę, ale i wszystkich obecnych reprezentantów kraju (wywiad przeprowadziliśmy jeszcze przed barażowym meczem Polski ze Szwecją w marcu 2022 - przyp. autor).
ROZMAWIAŁ PIOTR STAŃCZAK
Paweł Skrzypek (rocznik 1971) urodził się w Makowie Podhalańskim, jego pierwszym klubem był Płomień Jerzmanowice. Występował najczęściej jako boczny obrońca. Grał także w CKS Czeladź, Rakowie Częstochowa, Legii Warszawa, Pogoni Szczecin, Amice Wronki, Flocie Świnoujście, Drawie Drawsko Pomorskie oraz w szwedzkiej drużynie amatorskiej Polonia Falcons FF, złożonej z imigrantów z Polski. Na koncie ma Puchar i Superpuchar Polski wywalczony z Legią a także wicemistrzostwo kraju z Pogonią Szczecin. W latach 1996-97 rozegrał dziesięć spotkań w pierwszej reprezentacji Polski, nie strzelił gola. Po zakończeniu piłkarskiej kariery podjął pracę w Szwecji (w remontach oraz budownictwie).
Paweł Skrzypek (rocznik 1971) urodził się w Makowie Podhalańskim, jego pierwszym klubem był Płomień Jerzmanowice. Występował najczęściej jako boczny obrońca. Grał także w CKS Czeladź, Rakowie Częstochowa, Legii Warszawa, Pogoni Szczecin, Amice Wronki, Flocie Świnoujście, Drawie Drawsko Pomorskie oraz w szwedzkiej drużynie amatorskiej Polonia Falcons FF, złożonej z imigrantów z Polski. Na koncie ma Puchar i Superpuchar Polski wywalczony z Legią a także wicemistrzostwo kraju z Pogonią Szczecin. W latach 1996-97 rozegrał dziesięć spotkań w pierwszej reprezentacji Polski, nie strzelił gola. Po zakończeniu piłkarskiej kariery podjął pracę w Szwecji (w remontach oraz budownictwie).
Skrót meczu towarzyskiego Brazylia - Polska (4:2) w lutym 1997 roku.
Ten oraz więcej podobnych wywiadów można przeczytać także w mojej książce - ebooku
"Na biało-czerwonym szlaku", link do niej znajdziecie na stronie głównej
bloga. Czy pojawi się ona w wersji drukowanej w księgarniach? Możesz
dołożyć do tego swoją cegiełkę. Jak wesprzeć mój projekt? Szczegóły
znajdziecie tutaj WSPIERAM TO. Książka "Na biało-czerwonym szlaku"
Komentarze
Prześlij komentarz