Robert Warzycha, były reprezentant Polski, dziś szkoli piłkarzy w drużynie w Columbus w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Wspomina lata swojej gry w kadrze, w Evertonie oraz za Oceanem Atlantyckim. Jakie szanse widzi dla naszej reprezentacji w mundialu w Katarze i co sądzi obecnej sytuacji w zabrzańskim Górniku?
Robert Warzycha to były reprezentant Polski, obecnie zajmuje się szkoleniem młodzieży w Club Ohio Soccer w mieście Columbus w USA. Fot. Polish American Club of Columbus
Od lat przebywa pan w USA i z tego co wiem, nadal aktywnie działa pan w piłce nożnej, z tym, że w innej roli. Proszę o niej opowiedzieć.
- Trenuję dzieci w klubie piłkarskim, w Club Ohio w Columbus, który mieści się w dzielnicy Dublin.
Klub skupia wokół siebie miejscową Polonię?
- Właśnie nie. Mieszka tu niewielu Polaków, w klubie także na palcach jednej ręki mogę policzyć zawodników i zawodniczki, którzy mówią w naszym języku, a trenuje u nas dużo osób. Są to przede wszystkim młode Amerykanki oraz Amerykanie.
Soccer, jak zwykli za oceanem nazywać piłkę nożną, cieszy się tu dużą popularnością?
- Powiem panu, że zainteresowanie jest duże, zaś po okresie pandemii koronawirusa oraz izolacji z nim związanej, mogę powiedzieć, że jeszcze większe. Widzimy to zwłaszcza, kiedy organizujemy nabór do szkółki piłkarskiej. W Stanach nie polega to jednak na tym, że przyjmuje się tylko te dzieci najzdolniejsze, najbardziej utalentowane piłkarsko. Staramy się zapewnić miejsce dla każdego chętnego młodego piłkarza i przyznam, że w niektórych rocznikach posiadamy nawet po dwie lub trzy drużyny. Taka przyświeca nam filozofia i cele.
Wróćmy do czasów pana piłkarskiej kariery. W reprezentacji Polski zadebiutował pan niebawem po mundialu w Meksyku, który odbył się w 1986 roku. Pan rozpoczynał już za kadencji trenera Wojciecha Łazarka. Jego poprzednik, Antoni Piechniczek nie brał pana pod uwagę?
- Można powiedzieć, że nieco później tak naprawdę zacząłem poważną grę w piłkę, więc nie miałem nawet szansy na to, aby trener Piechniczek brał mnie pod uwagę przy powoływaniu kadry na mistrzostwa w Meksyku. W przeciwieństwie na przykład do Janka Urbana, Darka Dziekanowskiego czy Ryśka Tarasiewicza, którzy byli ode mnie nieco starsi. Moja droga do pierwszej reprezentacji Polski wiodła przez kadrę olimpijską, którą prowadził trener Zdzisław Podedworny. Wtedy zauważył mnie Wojciech Łazarek i dał mi szansę debiutu.
Jak pan wspomina swój pierwszy mecz w dorosłej kadrze?
- Zadebiutowałem przeciwko Cyprowi na wyjeździe (11 listopada 1987 roku, w eliminacjach do Mistrzostw Europy, Polska wygrała 1:0 - przyp. autor). Tak rozpoczęła się moja gra w reprezentacji, która trwała przez kolejne lata. Przyznam panu, że nie należę do ludzi, którzy jakoś lubią wspominać czy rozpamiętywać swoją piłkarską przeszłość, włącznie ze statystykami spotkań itd. Wychodzę z takiego założenia, że należy iść do przodu.
Mecze z takimi przeciwnikami jak Holandia, Anglia na pewno jednak długo się pamięta. Zwłaszcza, że za pana reprezentacyjnej kariery to były zespoły, które stawały nam na drodze do awansu do finałów wielkich imprez.
- Do finałów mistrzostw Europy jeszcze wtedy kwalifikowali się tylko zwycięzcy eliminacyjnych grup, do mundialu w USA w 1994 roku już dwa zespoły, ale też konkurencja była bardzo mocna. Mówi pan o Holendrach, Anglikach, tymczasem do tego grona możemy dodać jeszcze Norwegię, która wtedy rosła w siłę i przeżywała najlepszy okres w historii swojego futbolu.
Moje pokolenie musiało mierzyć się także z bardzo mocnymi generacjami zawodników z innych krajów. Holandia z Gulitem, Rijkaardem czy van Bastenem to była światowa potęga, dziś ich reprezentacja nie ma w składzie piłkarzy takiego formatu. Podobnie na przykład Włosi ze Schilaccim, Baresim, Maldinim albo Anglia z Linekerem na czele, Francja z Erikiem Cantoną.
Proszę bardzo, możemy wymieniać dalej - Bułgaria ze Stoiczkowem na czele, Rumunia z Hagim. Wiele reprezentacji posiadało gwiazdy, ten wysyp świetnych zawodników przypadł akurat na lata, kiedy ja grałem w naszej kadrze. My mieliśmy niezłą drużynę, ale nie byliśmy w stanie sprostać takim ekipom.
Najczęściej mierzyliśmy się w eliminacjach w Anglikami. Z perspektywy lat najbardziej szkoda, że ani razu nie udało się ich pokonać u siebie, choć były ku temu okazje, a ostatecznie trzeba było zadowolić się remisami, jak w 1989, 1991 i 1993 roku. Czego nam brakowało?
- Myślę, że przyczyna w dużej mierze tkwiła w naszej mentalności. Gdzieś podświadomie czuliśmy się chyba gorsi od tych utytułowanych rywali. I dodam, że nie tylko pod względem piłkarskim, ale właściwie każdym innym, sportowym czy gospodarczym. Kiedy człowiek jechał do tej Anglii czy w ogóle na zachód Europy, to dostrzegał różnicę gołym okiem i czuł się zwyczajnie stłamszony. Takie mieliśmy po prostu czasy. Wiele reprezentacji z tak zwanego bloku wschodniego przeżywało podobne bolączki, również w piłce nożnej. O ile jeszcze w sportach indywidualnych nasi reprezentanci mieli okazję coś więcej ugrać, tak w drużynowych zabijała nas ta psychika. Kto w tamtym czasie myślał natomiast o zatrudnianiu trenerów od przygotowania mentalnego? Ktoś taki zostałby wyśmiany lub odesłany do... psychiatry, aby się leczyć. Kiedy pracowałem jako szkoleniowiec Górnika Zabrze, to także starałem się kłaść nacisk na ten element a i byli tacy, którzy patrzyli na mnie dziwnie z tego powodu. To było tymczasem siedem lat temu, a cóż mówić o przełomie lat 80. i 90. Wtedy wojowaliśmy przysłowiową szabelką, a w ten sposób to Anglików nie można było pokonać.
Któregoś z ich reprezentantów z tamtych lat zapamiętał pan szczególnie?
- Mówiliśmy tu o napastniku Garym Linekerze, ale trzeba zaznaczyć, że w tamtym okresie mieli oni bardzo silną linię pomocy, na czele z Chrisem Waddlem. To był zawodnik świetny technicznie i rywalizacja z nim w środku pola naprawdę okazywała się trudna. W ogóle to był zespół mocny psychicznie, to było widać i czuć.
W Polsce mobilizowaliśmy się, walczyliśmy, ale to jednak nie było to samo. Potem, kiedy już grałem w lidze angielskiej, to widziałem, że oni mieli ten ogień w oczach. A my? Co najwyżej płomyk. Tego trzeba jednak się nauczyć, to przychodzi z czasem. Śmiem nawet twierdzić, że i nasza obecna reprezentacja tej cechy nie posiada.
Weźmy choćby przykład meczu z Belgami w Lidze Narodów, tego w Warszawie, który przegraliśmy 0:1. Zamiast ruszyć na nich z animuszem od pierwszych minut, skupialiśmy się głównie na defensywie i mocniej nacisnęliśmy ich dopiero w końcówce, kiedy już było za późno. Wcześniej cofaliśmy się, pozwalaliśmy im rozwinąć skrzydła. Zresztą, jeśli nas zadowala przykładowo remis 2:2 w Holandii, to cóż, wiele to o nas samych mówi.
Można powiedzieć, że pan jednak udowodnił - i to właśnie na Wyspach Brytyjskich - że Polak też potrafi. Wszak był pan pierwszym zawodnikiem z naszego kraju, który strzelił bramkę w Premier League, jako zawodnik Evertonu Liverpool. Osobiście nawet mogło się wydawać, że panu, jako piłkarzowi raczej z zamiłowaniem do gry technicznej, kombinacyjnej, będzie ciężko przystosować się do ówczesnego, wyspiarskiego stylu gry.
- Byłem typową "dziewiątką", zawodnikiem, który potrafił wrzucić piłkę do napastników i miałem tę szybkość, która akurat była drużynie potrzebna. Początki były dla mnie udane, w pierwszych meczach strzeliłem już trzy lub cztery bramki, stałem się taką niespodzianką dla tej ligi. Bramka strzelona w meczu pucharowym na Wembley to też ważna sprawa, nie każdemu zawodnikowi, w tym i Anglikowi, dane było przecież zagrać na tym słynnym stadionie a co dopiero zdobyć gola. Była to liga trudna, grało się dużo spotkań w stosunkowo krótkim czasie, bywało nawet tak, że co drugi dzień. Człowiek nie brał jeszcze wtedy jakichś suplementów, witamin, ot, co miał w nogach, tym działał. Przychodził więc i taki czas, że forma spadała. Dochodziły kontuzje, na Wyspach drużyny grały ostro, panowała nawet taka zasada, że za pierwszy ostrzejszy faul w meczu zawodnik nie dostawał kartki. Więc i te pierwsze ataki na przeciwnika były mocne. Nie ukrywam, dostałem trochę po kościach, musiałem nawet pauzować przez pół roku z powodu kontuzji.
W swoich wywiadach czy tekstach wracam często do 1992 roku i zmianie pokoleniowej w reprezentacji Polski. Po srebrnym medalu olimpijskim w Barcelonie nasi młodzieżowcy ogłaszali "Zmieniamy szyld i jedziemy dalej". Pan należał wtedy do starszyzny, nie było tarć między wami a młodzieżą, która chciała dominować w kadrze?
- Reprezentacja olimpijska osiągnęła wielki sukces, medal na takiej imprezie ma swoją wymowę. Z drugiej strony, wie pan, znaliśmy trenera Janusza Wójcika, który jednak w wielu przypadkach arogancko podchodził do piłkarskiego otoczenia. A hasło "Zmieniamy szyld"? Wiemy, kto je wypowiadał. Myślę, że życie karze butę i arogancję, a wtedy to na pewno niczemu dobremu nie służyło, jeśli chodzi o atmosferę wokół reprezentacji. Ja natomiast jestem też i takiego zdania, że w kadrze powinni w danym momencie grać najlepsi zawodnicy, bez względu na to, czy są wtedy młodzieżowcami, w tak zwanym sile wielu czy już starsi. Muszą decydować umiejętności, nie metryka, wcześniejsze zasługi czy hasła o odmładzaniu składu. Ówcześni olimpijczycy "pojechali na euforii" i to nie mogło na nikim, kto myślał zdroworozsądkowo, zrobić dobrego wrażenia. I wielkiej kariery, co widać z perspektywy czasu, później nie zrobili.
W 1994 roku USA były gospodarzem mundialu. Pamiętam, że wielu kibiców, komentatorów, szczególnie europejskich, zastanawiało się wtedy, czy po mistrzostwach zainteresowanie piłką nożną w tym kraju nie spadnie, zaś aren nie opanuje futbol, ale ten amerykański. Pan trafił do ligi USA niedługo po tej imprezie. Czy te obawy były uzasadnione?
- Liga MLS (Major League Soccer) powstała w 1996 roku, działa do dziś i rozwija się bardzo prężnie. Myślę, że mistrzostwa świata na pewno przyczyniły się do popularności piłki nożnej. Cóż jednak mówić o zawodowej lidze, widać to wśród zwykłych ludzi. Coraz więcej ojców z synami czy córkami kopie gdzieś w parkach piłkę a nie na przykład rzuca małą piłeczką do baseballa albo piłką do futbolu amerykańskiego. To jest prosty przykład, bo w latach 90. jeszcze tego nie było widać. Teraz coraz więcej rodziców zna już przepisy, potrafią zachęcić więc swoje dzieci do gry i wytłumaczyć im podstawy gry w soccera oraz inwestują w swoje pociechy, choćby wożąc je na treningi. Co ciekawe, piłka nożna dużą popularnością od początku cieszyła się i cieszy wśród dziewcząt, Amerykanki zresztą zdobywały tytuły mistrzyń świata.
Pan w czasach gry w USA spotykał się także z polskimi kolegami, choćby Romanem Koseckim, Piotrem Nowakiem, Jerzym Podbrożnym.
- Oni grali w jednej drużynie, w Chicago Fire. Kiedy nasze drużyny rywalizowały, spotykaliśmy się. Najdłużej za oceanem występował Piotrek Nowak. Spotykaliśmy się najpierw jako piłkarze, potem trenerzy. Myślę, że my, jako Europejczycy, dużo dobrego wnieśliśmy do amerykańskiej ligi. Mieliśmy to doświadczenie wyniesione na przykład z reprezentacji kraju, innych lig zagranicznych czy, jak w moim przypadku, z Premier League.
Dwadzieścia lat temu, podczas mundialu w Korei, Polska pokonała USA 3:1. Jak pan wspomina ten mecz?
- Grałem wtedy w Columbus Crew, byłem jeszcze czynnym zawodnikiem. Klub zapewnił telebim i można było oglądać transmisję meczu bezpośrednio na stadionie, na wielkim ekranie. Przyszło może 15 tysięcy kibiców. Całe szczęście, że wtedy wygraliśmy, dla mnie to było bardzo miłe. Jeśli ponieślibyśmy porażkę, moi amerykańscy koledzy w żartach na pewno nie pozwoliliby mi szybko o tym zapomnieć. Na pewno jednak wtedy byliśmy drużyną lepszą, szybko zdobyliśmy dwa gole, miałem dużą satysfakcję po tym zwycięstwie.
Jak pan ocenia siłę obecnej kadry USA?
- Ona tkwi w młodzieży, która robi postępy. Dobrą robotę wykonuje także sztab trenerski reprezentacji oraz amerykańska federacja piłkarska. Indywidualnie kadrowicze poszli do przodu i również jako zespół prezentują niezły poziom.
Kilka tygodni temu na ustach wielu kibiców, także w Polsce, był 18-letni bramkarz Chicago Fire Gabriel Slonina. Rozmawiał z trenerem naszej reprezentacji Czesławem Michniewicze, wahał się, ale ostatecznie ogłosił, że wybiera jednak grę w kadrze USA. Miał pan okazję go poznać, oglądać w akcji na boisku?
- Tak, śledzę go w meczach Chicago Fire w lidze MLS. To młody chłopak, robi postępy, choć w tak silnej drużynie nie ma łatwo. Myślę, że w sprawie wyboru reprezentacji podjął słuszną decyzję. W polskiej konkurencja wśród bramkarzy jest mocna i tak będzie zapewne przez najbliższe lata. Jeśli miałby przyjeżdżać na zgrupowania i nawet dobrze nie powąchać murawy, to raczej mijałoby się to z celem.
Kilka lat temu wrócił pan na stare śmieci, do Górnika Zabrze. Został pan trenerem, ale ta przygoda trwała raptem kilka miesięcy. Co się stało, dlaczego tak krótko? Co pana skłoniło w ogóle do tego, żeby po latach opuszczać Stany i próbować sił w nowej, polskiej rzeczywistości?
- Wie pan, taka jest rola trenera, trochę takiego obieżyświata. Akurat ja wtedy straciłem pracę w Columbus Crew, Górnik złożył mi propozycję pracy. Może gdyby napłynęła z innej drużyny, to bym się zastanawiał. W Zabrzu jako piłkarz spędziłem jednak udane cztery lata, chciałem pomóc klubowi. Czemu się nie udało? To dobre pytanie, nawet w sytuacji, która miała miejsce ostatnio, kiedy zwolniono Jana Urbana. Tu nie chodzi o tego czy innego trenera, ale raczej o politykę klubu. Wie pan, ja nawet zająłem z Górnikiem wyższe miejsce niż ósme w tabeli, a wypowiedzenie wręczono mi w okresie przygotowawczym do nowego sezonu. Do pierwszego meczu o punkty mieliśmy miesiąc.
W takiej sytuacji to na pewno nie względy sportowe decydowały o moim zwolnieniu. Tu jednak wniosek jest prosty - jeśli na przełomie lat zmienia się tylu trenerów i klubowi nadal nie idzie, to może te zmiany potrzebne są jednak na wyższych szczeblach.
Pozostając przy polskim wątku - jakie szanse widzi pan dla naszej reprezentacji w mundialu w Katarze? Co możemy ugrać w tym turnieju?
- Nie ma co ukrywać, że ważny będzie pierwszy mecz z Meksykiem. Ta drużyna w ostatnim czasie obniżyła loty, ale nadal jest niebezpieczna, jej piłkarze dobrze operują piłką. Nie chcę się wymądrzać i ustalać strategii, ale na pewno musimy przeciwko Meksykanom zagrać mądrze, z dyscypliną taktyczną. Myślę, że Argentyna jest poza zasięgiem reszty zespołów w naszej grupie. Pozostaje jeszcze teoretycznie najsłabsza Arabia Saudyjska, ale akurat ten zespół zapewne dobrze będzie czuł się w tym klimacie, gra prawie jak u siebie. Nasz pierwszy mecz z Meksykiem będzie więc bardzo istotny. Kluczem będzie według mnie wygrana rywalizacja w drugiej linii. Jeśli będziemy mieli silną pomoc, to łatwiej będzie miał też na boisku Robert Lewandowski, bo nie będzie musiał tak często cofać się do środka, tylko zyska większe szanse na celne podania od kolegów z pomocy. Jeśli jednak pozwolimy się zdominować w środku pola to co wtedy? Pozostaje nam tylko szukać szansy w dalekich podaniach, a wtedy szanse powodzenia są mniejsze niż w sytuacji, kiedy to my zdominujemy środkową linię. Posiadamy niezłych pomocników, ale według mnie, nie stanowią oni jeszcze, jako całość, silnego monolitu. I nad tym trzeba przed mundialem popracować.
Na zakończenie rozmowy nietypowe pytanie - często słyszy pan, czy Krzysztof "Gucio" Warzycha jest z panem spokrewniony? Wiadomo, że nie jest.
- Krzysiek jest ode mnie rok młodszy, razem występowaliśmy w reprezentacji olimpijskiej, potem dorosłej. Ja takie pytania słyszałem czasami jako piłkarz Evertonu - czy Krzysztof z Panathinaikosu to mój brat. Dementowałem oczywiście, domyślam się, że i on słyszał podobne w Atenach. Powiem tak, nasi rodzice się nie znają, choć może akurat szkoda (śmiech).
ROZMAWIAŁ PIOTR STAŃCZAK
Robert Warzycha (rocznik 1963) pochodzi z Siemkowic w województwie łódzkim. Jako piłkarz występował w Budowlanych Działoszyn, Warcie Sieradz, Górniku Wałbrzych, Górniku Zabrze (zdobył z nim mistrzostwo oraz Superpuchar Polski), angielskim Evertonie FC Liverpool, węgierskich Pesci MSC, Kispest Honved Budapeszt, zaś karierę zawodniczą kończył w amerykańskim klubie Columbus Crew. Najczęściej występował jako środkowy pomocnik. W Columbus Crew pracował jako trener, w sezonie 2014-15 był też szkoleniowcem Górnika Zabrze. Aktualnie prowadzi Club Ohio w Columbus, gdzie zajmuje się szkoleniem dzieci i młodzieży. W pierwszej reprezentacji Polski grał w latach 1987-93. Rozegrał w niej 47 spotkań, strzelił siedem goli.
Gol Roberta Warzychy w meczu Polska - Grecja w 1989 roku.
Więcej podobnych wywiadów można przeczytać także w mojej książce - ebooku
"Na biało-czerwonym szlaku", link do niej znajdziecie na stronie głównej
bloga. Czy pojawi się ona w wersji drukowanej w księgarniach? Możesz
dołożyć do tego swoją cegiełkę. Jak wesprzeć mój projekt? Szczegóły
znajdziecie tutaj WSPIERAM TO. Książka "Na biało-czerwonym szlaku"
POLECAM:
- Piotr Czachowski: piłkarzy Sampdorii "obcinaliśmy" wzrokiem jak komornik szafę. Oni myśleli, że nas... połkną
- Paweł Skrzypek zatrzymał Włocha Gianfranco Zolę ale do dziś pamięta "kanał", jaki założył mu Brazylijczyk Ronaldo
- Ryszard Tarasiewicz o mundialu w Meksyku: miałem już dość roli turysty
- Andrzej Strejlau: w czasie pamiętnego meczu w Rotterdamie trzęśliśmy się z zimna
- Ryszard Staniek: zwycięstwo nad Włochami otworzyło nam drogę do olimpijskiego medalu w Barcelonie
- Dariusz Adamczuk strzelił pamiętnego gola Anglikom: szkoda, że w Chorzowie nikt nie zmierzył mi prędkości
Komentarze
Prześlij komentarz