Waldemar Klisiak to reprezentant Polski w latach 1990-2002 w hokeju na lodzie, uczestnik igrzysk olimpijskich w Albertville w 1992 roku, jeden z czołowych polskich hokeistów w historii. Opowiedział mi także o swoich związkach z piłką nożną, a te były bogate.
Waldemar Klisiak w młodości grał w hokeja i piłkę nożną. Ostatecznie postawił na pierwszą z dyscyplin. Grał na olimpiadzie w Albertville. Dziś jest radnym powiatu oświęcimskiego. Fot. bip.powiat.oswiecim.pl
Zanim trafił pan na tafle hokejowe, jak wielu młodych chłopaków, mnóstwo czasu spędzał na piłkarskim boisku.
- Wychowywałem się w miejscowości Zaborze pod Oświęcimiem. To była wioska, w której wszyscy się znali. Kiedy odbywały się lokalne mecze, to oglądały je rodziny, sąsiedzi, ogólnie wszyscy utożsamiali się z zawodnikami. Piłka nożna to była w ogóle moja pierwsza sportowa miłość. Wtedy w drużynie z Zaborza trzon stanowili miejscowi futboliści, dziś jest, można tak powiedzieć, więcej klubów, a mniej zawodników.
Zapewne zimą zmieniał pan buty piłkarskie na łyżwy.
- Obowiązkowo! Mieszkałem w rejonie stawu. Zimą, kiedy zamarzał, był idealnym miejscem do gry w hokeja. Często już z domu wychodziłem na łyżwach, przechodziłem niewielką dróżką i już byłem na miejscu. Tam już praktycznie nikt nie jeździł samochodem, to był koniec wsi. Jako, że trzeba było także pokonać kawałek zaśnieżonego pola, to nie było problemu, że łyżwy się “stępią”. Plac do gry był już przygotowany, mieliśmy wyćwiczone akcje, każdy wiedział, jak ma się zachować.
W tamtych latach posiadać łyżwy to był prawdziwy skarb, o który trzeba było dbać pieczołowicie.
- Powiem panu, że ja na swoje pierwsze “hokejówki” musiałem trochę poczekać, uczyłem się jeździć na figurowych. I dobrze się stało, choć jeszcze wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Okazuje się tymczasem, że “figurówki” są odpowiednie do nauki. Kiedy już posiadałem własne łyżwy do hokeja, to one też nie wyglądały tak, jak obecne. Były skórzane, więc często się “koślawiły”, trzeba było naprawdę uważać na kostki. Nieopodal tego stawu znajdowało się dawne pastwisko, które potem leżało odłogiem, więc ustawiliśmy sobie tam bramki i graliśmy w piłkę nożną. To boisko nazywaliśmy “Chiny Kongo”, właściwie to takie określenie wymyślił jeden z wujków. I przyjęło się! Zainteresowanie było bardzo duże, przychodziły całe rodziny, fajnie spędzało się czas. Zresztą, innych rozrywek nie mieliśmy. To były czasy bez telefonów komórkowych, komputerów a w telewizji były tylko dwa programy (śmiech). Atrakcji człowiek szukał na zewnątrz.
Czemu w pewnym momencie jako młody chłopak postawił pan na hokeja a nie na piłkę nożną?
- W najbliższym klubie sportowym, Unii Oświęcim można było wtedy grać w piłkę albo w hokeja. Z tą jednak różnicą, że futboliści występowali najwyżej w czwartej lidze, góra w trzeciej. Moim marzeniem zawsze było zagrać w Górniku Zabrze! Niestety, po pierwsze konkurencja była zbyt mocna. Po drugie - dziś jest taka sytuacja, że rodzice wsadzają dziecko do samochodu i wiozą do klubu, po czym odbierają z treningu i wracają, a wtedy? Kto by mnie tam wysłał, dał pieniądze, za co miałbym się tam utrzymać, tym bardziej, że rodzice nie byli zamożni. No i trafiłem do hokejowej sekcji Unii. Przez pewien czas miałem jednak problem, bo jesienią czy wczesną wiosną grałem zarówno w piłkę jak i hokeja. Dochodziło więc do tego, że o godzinie 11 brałem udział w meczu futbolowym, a o 17 czy 18 hokejowym. I nie było też tak, że na tym pierwszym na przykład oszczędzałem siły. Występowałem jako środkowy pomocnik, więc musiałem sporo biegać po boisku i rozgrywać piłkę. Dziś takie sytuacje są mało prawdopodobne. Ja tymczasem wracałem do domu po pierwszy meczu, zjadłem obiad, zdrzemnąłem się i potem szykowałem do meczu hokeja. Miałem zresztą nieprzyjemną sytuację, bo po jednym ze spotkań piłkarskich spuchła mi kostka. Znajomy lekarz podjął się zabiegu, ale okazało się, że w jego trakcie nabawiłem się gronkowca. Paskudna bakteria, wyleczyłem się z niej dopiero po pewnym czasie w Piekarach Śląskich. Brałem kroplówki, antybiotyki, łatwo ta rana się nie goiła. Lekarz, który tam się mną zajmował powiedział wprost - uratowało cię to, że jesteś młody i masz silny organizm, bo czasem w takich sytuacjach trzeba amputować część nogi…
Pamięta pan swój debiut w pierwszej reprezentacji Polski w hokeju na lodzie?
- To stało się w czasie, kiedy grałem w Zagłębiu Sosnowiec. W 1990 roku, miałem 23 lata. Pojechałem z kadrą na turniej do Holandii. Zaliczyłem debiut i zarazem pierwszy wyjazd za granicę. Bardzo mi się spodobało, ale nic dziwnego. U nas dopiero co upadł komunizm, tam zobaczyłem całkiem inny świat.
Dwa lata później wystąpił pan w zimowych igrzyskach olimpijskich we francuskim Albertville.
- Dokładnie. Na poprzedniej olimpiadzie w Calgary nasza reprezentacja spisała się bardzo dobrze. Ja na tę imprezę nie miałem jeszcze szans jechać. Byłem młodym i wtedy mało doświadczonym zawodnikiem Unii. Mój czas nadszedł dopiero później. Po debiucie w kadrze wyjechałem do Finlandii (do klubu Vaasan Sport - przyp. autora), moje szanse jeszcze bardziej wzrosły. Finowie to była hokejowa, światowa czołówka, więc także poziom klubów nieporównywalny do naszego. Historia jest taka, że jeden z menedżerów zauważył mnie podczas meczu naszej kadry, pomógł w wyjeździe do Skandynawii. Kiedy udałem się na pierwszy trening tej drużyny i zobaczyłem w akcji hokeistów, tempo w jakim się poruszali, to przyznam, zrobiło to na mnie wrażenie. Trzeba przyznać, że na początku w Finlandii radziłem sobie przeciętnie, ale z dnia na dzień było coraz lepiej. To była pierwsza liga, bezpośrednie zaplecze ekstraklasy. Pomogłem zespołowi w utrzymaniu się w tej klasie rozgrywek. Kiedy odchodziłem, sponsor dał mi w nagrodę nowoczesny rower. Ten wyjazd to była nauka. Dziś kiedy pytają mnie młodzi zawodnicy - co robić, czy wyjeżdżać szybko do klubów zagranicznych, mówię tyle - nie patrzcie tylko na pieniądze, ile zarobicie. Bezcenne jest doświadczenie, jakie można wynieść z silniejszej ligi. Moja kolejna przygoda z zagranicznym hokejem miała już miejsce w czeskich Vitkowicach, położonych sto kilometrów od Oświęcimia. I tu również dostrzegałem dużą różnicę w poziomie. Najmilej wspominam jednak swój wyjazd do Włoch (do klubu HC Val Pusteria koło Brunico - przyp. autora), moja żona czuła się tam jak na ośmiomiesięcznych wczasach (śmiech). Wynajmowaliśmy pół domu z balkonem w stronę słońca, mieliśmy piękne widoki!
Z jakimi nadziejami jechaliście na igrzyska do Albertville?
- W porównaniu z olimpiadą w Calgary, skład był już nieco zmieniony, odmłodzony, część starszych zawodników wyjechała zagranicę, zrezygnowali z występów w reprezentacji. Mimo tego, żeby pojechać na igrzyska we Francji, musieliśmy w dwumeczu kwalifikacyjnym pokonać Danię i dokonaliśmy tego, co dziś byłoby praktycznie nierealne.
Niestety, w igrzyskach zanotowaliśmy seryjne porażki - 2:7 ze Szwecją, 1:9 z Finlandią, 1:7 z Włochami, 0:3 z USA, następnie było 0:4 z Niemcami, 2:7 ze Szwajcarią i zwycięstwo odnieśliśmy dopiero w meczu o przedostatnie, 11 miejsce w turnieju z Włochami 4:1…
- W starciach zwłaszcza ze skandynawskimi zespołami, Szwecją czy Finlandią nie mieliśmy wielkich szans i zdawaliśmy sobie sprawę z tego już wcześniej…
Pan jednak zasłynął między innymi z bójki na tafli, jaką stoczył pan z fińskim hokeistą. Pamiętam ją, jako młodemu chłopakowi podobało mi się to, że postawił się pan rosłemu rywalowi. Jak pan wspomina tę sytuację?
- Powiem tak, podobne sytuacje w meczach hokeja nie są rzadkością, aczkolwiek imprezy mistrzowskie czy igrzyska są jednak wyjątkiem, tu zawodnicy starają się mimo wszystko trzymać emocje na wodzy. Jak doszło do tamtej sytuacji? Starłem się lekko z jednym z Finów. W jego obronie stanął kolega. Powiedział do mnie obraźliwe słowo, niecenzuralną wiązankę, ja znałem fiński, rozumiałem co do mnie mówi. To było takie buńczuczne zachowanie ze strony przeciwników, prowadzili wysoko i zapewne myśleli, że mogą sobie pozwolić na więcej.
- Wychowywałem się w miejscowości Zaborze pod Oświęcimiem. To była wioska, w której wszyscy się znali. Kiedy odbywały się lokalne mecze, to oglądały je rodziny, sąsiedzi, ogólnie wszyscy utożsamiali się z zawodnikami. Piłka nożna to była w ogóle moja pierwsza sportowa miłość. Wtedy w drużynie z Zaborza trzon stanowili miejscowi futboliści, dziś jest, można tak powiedzieć, więcej klubów, a mniej zawodników.
Zapewne zimą zmieniał pan buty piłkarskie na łyżwy.
- Obowiązkowo! Mieszkałem w rejonie stawu. Zimą, kiedy zamarzał, był idealnym miejscem do gry w hokeja. Często już z domu wychodziłem na łyżwach, przechodziłem niewielką dróżką i już byłem na miejscu. Tam już praktycznie nikt nie jeździł samochodem, to był koniec wsi. Jako, że trzeba było także pokonać kawałek zaśnieżonego pola, to nie było problemu, że łyżwy się “stępią”. Plac do gry był już przygotowany, mieliśmy wyćwiczone akcje, każdy wiedział, jak ma się zachować.
W tamtych latach posiadać łyżwy to był prawdziwy skarb, o który trzeba było dbać pieczołowicie.
- Powiem panu, że ja na swoje pierwsze “hokejówki” musiałem trochę poczekać, uczyłem się jeździć na figurowych. I dobrze się stało, choć jeszcze wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Okazuje się tymczasem, że “figurówki” są odpowiednie do nauki. Kiedy już posiadałem własne łyżwy do hokeja, to one też nie wyglądały tak, jak obecne. Były skórzane, więc często się “koślawiły”, trzeba było naprawdę uważać na kostki. Nieopodal tego stawu znajdowało się dawne pastwisko, które potem leżało odłogiem, więc ustawiliśmy sobie tam bramki i graliśmy w piłkę nożną. To boisko nazywaliśmy “Chiny Kongo”, właściwie to takie określenie wymyślił jeden z wujków. I przyjęło się! Zainteresowanie było bardzo duże, przychodziły całe rodziny, fajnie spędzało się czas. Zresztą, innych rozrywek nie mieliśmy. To były czasy bez telefonów komórkowych, komputerów a w telewizji były tylko dwa programy (śmiech). Atrakcji człowiek szukał na zewnątrz.
Czemu w pewnym momencie jako młody chłopak postawił pan na hokeja a nie na piłkę nożną?
- W najbliższym klubie sportowym, Unii Oświęcim można było wtedy grać w piłkę albo w hokeja. Z tą jednak różnicą, że futboliści występowali najwyżej w czwartej lidze, góra w trzeciej. Moim marzeniem zawsze było zagrać w Górniku Zabrze! Niestety, po pierwsze konkurencja była zbyt mocna. Po drugie - dziś jest taka sytuacja, że rodzice wsadzają dziecko do samochodu i wiozą do klubu, po czym odbierają z treningu i wracają, a wtedy? Kto by mnie tam wysłał, dał pieniądze, za co miałbym się tam utrzymać, tym bardziej, że rodzice nie byli zamożni. No i trafiłem do hokejowej sekcji Unii. Przez pewien czas miałem jednak problem, bo jesienią czy wczesną wiosną grałem zarówno w piłkę jak i hokeja. Dochodziło więc do tego, że o godzinie 11 brałem udział w meczu futbolowym, a o 17 czy 18 hokejowym. I nie było też tak, że na tym pierwszym na przykład oszczędzałem siły. Występowałem jako środkowy pomocnik, więc musiałem sporo biegać po boisku i rozgrywać piłkę. Dziś takie sytuacje są mało prawdopodobne. Ja tymczasem wracałem do domu po pierwszy meczu, zjadłem obiad, zdrzemnąłem się i potem szykowałem do meczu hokeja. Miałem zresztą nieprzyjemną sytuację, bo po jednym ze spotkań piłkarskich spuchła mi kostka. Znajomy lekarz podjął się zabiegu, ale okazało się, że w jego trakcie nabawiłem się gronkowca. Paskudna bakteria, wyleczyłem się z niej dopiero po pewnym czasie w Piekarach Śląskich. Brałem kroplówki, antybiotyki, łatwo ta rana się nie goiła. Lekarz, który tam się mną zajmował powiedział wprost - uratowało cię to, że jesteś młody i masz silny organizm, bo czasem w takich sytuacjach trzeba amputować część nogi…
Pamięta pan swój debiut w pierwszej reprezentacji Polski w hokeju na lodzie?
- To stało się w czasie, kiedy grałem w Zagłębiu Sosnowiec. W 1990 roku, miałem 23 lata. Pojechałem z kadrą na turniej do Holandii. Zaliczyłem debiut i zarazem pierwszy wyjazd za granicę. Bardzo mi się spodobało, ale nic dziwnego. U nas dopiero co upadł komunizm, tam zobaczyłem całkiem inny świat.
Dwa lata później wystąpił pan w zimowych igrzyskach olimpijskich we francuskim Albertville.
- Dokładnie. Na poprzedniej olimpiadzie w Calgary nasza reprezentacja spisała się bardzo dobrze. Ja na tę imprezę nie miałem jeszcze szans jechać. Byłem młodym i wtedy mało doświadczonym zawodnikiem Unii. Mój czas nadszedł dopiero później. Po debiucie w kadrze wyjechałem do Finlandii (do klubu Vaasan Sport - przyp. autora), moje szanse jeszcze bardziej wzrosły. Finowie to była hokejowa, światowa czołówka, więc także poziom klubów nieporównywalny do naszego. Historia jest taka, że jeden z menedżerów zauważył mnie podczas meczu naszej kadry, pomógł w wyjeździe do Skandynawii. Kiedy udałem się na pierwszy trening tej drużyny i zobaczyłem w akcji hokeistów, tempo w jakim się poruszali, to przyznam, zrobiło to na mnie wrażenie. Trzeba przyznać, że na początku w Finlandii radziłem sobie przeciętnie, ale z dnia na dzień było coraz lepiej. To była pierwsza liga, bezpośrednie zaplecze ekstraklasy. Pomogłem zespołowi w utrzymaniu się w tej klasie rozgrywek. Kiedy odchodziłem, sponsor dał mi w nagrodę nowoczesny rower. Ten wyjazd to była nauka. Dziś kiedy pytają mnie młodzi zawodnicy - co robić, czy wyjeżdżać szybko do klubów zagranicznych, mówię tyle - nie patrzcie tylko na pieniądze, ile zarobicie. Bezcenne jest doświadczenie, jakie można wynieść z silniejszej ligi. Moja kolejna przygoda z zagranicznym hokejem miała już miejsce w czeskich Vitkowicach, położonych sto kilometrów od Oświęcimia. I tu również dostrzegałem dużą różnicę w poziomie. Najmilej wspominam jednak swój wyjazd do Włoch (do klubu HC Val Pusteria koło Brunico - przyp. autora), moja żona czuła się tam jak na ośmiomiesięcznych wczasach (śmiech). Wynajmowaliśmy pół domu z balkonem w stronę słońca, mieliśmy piękne widoki!
Z jakimi nadziejami jechaliście na igrzyska do Albertville?
- W porównaniu z olimpiadą w Calgary, skład był już nieco zmieniony, odmłodzony, część starszych zawodników wyjechała zagranicę, zrezygnowali z występów w reprezentacji. Mimo tego, żeby pojechać na igrzyska we Francji, musieliśmy w dwumeczu kwalifikacyjnym pokonać Danię i dokonaliśmy tego, co dziś byłoby praktycznie nierealne.
Niestety, w igrzyskach zanotowaliśmy seryjne porażki - 2:7 ze Szwecją, 1:9 z Finlandią, 1:7 z Włochami, 0:3 z USA, następnie było 0:4 z Niemcami, 2:7 ze Szwajcarią i zwycięstwo odnieśliśmy dopiero w meczu o przedostatnie, 11 miejsce w turnieju z Włochami 4:1…
- W starciach zwłaszcza ze skandynawskimi zespołami, Szwecją czy Finlandią nie mieliśmy wielkich szans i zdawaliśmy sobie sprawę z tego już wcześniej…
Pan jednak zasłynął między innymi z bójki na tafli, jaką stoczył pan z fińskim hokeistą. Pamiętam ją, jako młodemu chłopakowi podobało mi się to, że postawił się pan rosłemu rywalowi. Jak pan wspomina tę sytuację?
- Powiem tak, podobne sytuacje w meczach hokeja nie są rzadkością, aczkolwiek imprezy mistrzowskie czy igrzyska są jednak wyjątkiem, tu zawodnicy starają się mimo wszystko trzymać emocje na wodzy. Jak doszło do tamtej sytuacji? Starłem się lekko z jednym z Finów. W jego obronie stanął kolega. Powiedział do mnie obraźliwe słowo, niecenzuralną wiązankę, ja znałem fiński, rozumiałem co do mnie mówi. To było takie buńczuczne zachowanie ze strony przeciwników, prowadzili wysoko i zapewne myśleli, że mogą sobie pozwolić na więcej.
Nie mogłem inaczej zareagować, kiedy rywal obrażał mnie i mój kraj, nie wytrzymałem, wystartowałem do niego z pięściami. Po meczu nikt o tę sytuację nie miał do mnie pretensji, wręcz przeciwnie, kiedy opowiedziałem co było powodem starcia, zrozumieli mnie.Przyznam się, że nawet dzięki tej bójce z pana udziałem polubiłem hokej jako kibic - męską, twardą grę.
- Tak, w prasie napisali następnego dnia, że Klisiak wygrał pojedynek i to był jedyny pozytywny akcent tamtego meczu (śmiech). Nie wiem, czy wygrałem, nie mnie oceniać. To są jednak sytuacje, które często napędzają resztę drużyny. Inni zawodnicy widzą, że ktoś walczy, nie daje sobie w kaszę dmuchać, więc też się mobilizują. Nieprzypadkowo zresztą w najsilniejszej lidze świata, czyli NHL, kluby zatrudniają takich fighterów. Kiedy drużynie, jak to się mówi, nie idzie na tafli, to czasem taki zawodnik nawet prowokuje jakieś starcie, bójkę, żeby napędzić kolegów z zespołu. Działa to dość motywująco.
Igrzyska w Albertville zakończyły się jednak kiepsko dla naszej reprezentacji, na przedostatnim miejscu.
- Jeśli mam być szczery, to najlepiej wspominam nasz pojedynek z USA, który wprawdzie przegraliśmy 0:3, ale pokazaliśmy się z niezłej strony. Nie chcę się tu po latach wymądrzać, ale jednak mieliśmy trochę problemów z jakością gry bramkarzy, więc w tamtym okresie trenerzy nakazywali nam grać bardziej defensywnie, aby pilnować własnej bramki. Na olimpiadzie taka strategia kompletnie nie wypaliła. W ogóle to strzelaliśmy bardzo mało goli, ja też nie czułem się z tym najlepiej, bo zawsze ciągnęło mnie do ofensywy. Jako zespół zdobyliśmy najwięcej bramek - cztery - dopiero w ostatnim turniejowym spotkaniu z Włochami o przedostatnie miejsce...
Byłem wtedy młodym zawodnikiem i nigdy jednak nie dopuściłbym w ogóle takiej myśli do siebie, żeby przez kolejne trzydzieści lat nasza reprezentacja nie wystąpiła w hokejowym turnieju na zimowych igrzyskach. Wtedy podchodziłem do olimpiady jak do innej wielkiej imprezy, np. mistrzostw świata.
Z drugiej strony mieliśmy okazję spotkać wielkie sławy hokeja, podobnie jak oni mieszkaliśmy w wiosce w Meribel, w Alpach. Piękne miejsce i nam wystarczyło, tym bardziej, że wolnego czasu na zwiedzenie okolic nie mieliśmy. Bardzo miło zapamiętałem natomiast ceremonię otwarcia igrzysk. Zrobiliśmy w trakcie tej uroczystości pamiątkowe zdjęcia, choć gdyby stało się to dziś, pewnie mielibyśmy tych fotek znacznie więcej. Niestety, od tamtego czasu nie zagraliśmy w turnieju hokejowym. Olimpiada w Albertville była w ogóle trzynastą, w jakiej wystąpili polscy hokeiści. I cóż, ta trzynastka okazała się pechowa…
O kryzysie polskiego hokeja moglibyśmy mówić długo, ale jak chciałem zapytać o futbol. Mówił pan, że piłka nożna była pana wielką miłością, może miał pan okazję spotkać reprezentantów kraju, futbolowych ligowców?
- Wielu z nich tak, ale tylko podczas różnych sportowych imprez towarzyskich czy charytatywnych. Wciągnął mnie w to były dziennikarz Jerzy Dusik z “Tempa”, wiedział, że bardzo lubię piłkę nożną i zachęcał do gry w takich akcjach. Poznałem między innymi Janka Urbana, Janka Furtoka, Marka Koniarka, trenera Antoniego Piechniczka. Muszę natomiast przyznać, że jeśli oglądam mecze piłkarskiej reprezentacji czy ligowe, to głównie w telewizji, z trybun raczej tylko spotkania lokalnych zespołów. Zresztą, nie miałem też na to wiele czasu, bo wzywały zwykle inne obowiązki.
Jest pan przykładem sportowca, który zaczynał grę gdzieś na małych boiskach pod lasem i w hokeja na stawie, a dotarł nawet na igrzyska. Co poradziłby pan dzisiejszej młodzieży, uprawiającej sport a pochodzącej z małych wiosek?
- Z obserwacji wiem, że wyżej pną się zwłaszcza ci z mniejszych środowisk. Zamożniejsi mają jakby mniejszą motywację już na starcie, aby być lepszym i coś osiągnąć, ale oczywiście nie ma tu również jakiejś sztywnej reguły.
O kryzysie polskiego hokeja moglibyśmy mówić długo, ale jak chciałem zapytać o futbol. Mówił pan, że piłka nożna była pana wielką miłością, może miał pan okazję spotkać reprezentantów kraju, futbolowych ligowców?
- Wielu z nich tak, ale tylko podczas różnych sportowych imprez towarzyskich czy charytatywnych. Wciągnął mnie w to były dziennikarz Jerzy Dusik z “Tempa”, wiedział, że bardzo lubię piłkę nożną i zachęcał do gry w takich akcjach. Poznałem między innymi Janka Urbana, Janka Furtoka, Marka Koniarka, trenera Antoniego Piechniczka. Muszę natomiast przyznać, że jeśli oglądam mecze piłkarskiej reprezentacji czy ligowe, to głównie w telewizji, z trybun raczej tylko spotkania lokalnych zespołów. Zresztą, nie miałem też na to wiele czasu, bo wzywały zwykle inne obowiązki.
Jest pan przykładem sportowca, który zaczynał grę gdzieś na małych boiskach pod lasem i w hokeja na stawie, a dotarł nawet na igrzyska. Co poradziłby pan dzisiejszej młodzieży, uprawiającej sport a pochodzącej z małych wiosek?
- Z obserwacji wiem, że wyżej pną się zwłaszcza ci z mniejszych środowisk. Zamożniejsi mają jakby mniejszą motywację już na starcie, aby być lepszym i coś osiągnąć, ale oczywiście nie ma tu również jakiejś sztywnej reguły.
Moi rodzice ciężko pracowali, ja na przykład nie miałem wielkiego wyboru - mogłem albo pracować w kopalni dokładnie jak mój brat, w zakładach chemicznych w Oświęcimiu jak ojciec albo zająć się sportem.
Postawiłem na ten drugi, wiedziałem, że to jest mój cel i byłem zdecydowany, aby go osiągnąć. Aby realizować swoje pasje sportowe, na pewno na początku trzeba wykazać dużo determinacji.
Waldemar Klisiak (rocznik 1967) to były piłkarz Zaborzanki Zaborze, jako hokeista był wychowankiem Unii Oświęcim. Występował w wielu innych klubach, fińskim Vaasan Sport, czeskim HC Vítkovice, włoskim HC Val Pusteria, Zagłębiu Sosnowiec, Naprzodzie Janów. Najczęściej grał na pozycji napastnika lub prawoskrzydłowego. W hokejowej reprezentacji Polski grał w latach 1990-2003, wystąpił na olimpiadzie w Albertville, która miała miejsce w 1992 roku. Pracował też jako trener Naprzodu Janów, Zagłębia Sosnowiec, był asystentem szkoleniowców Unii Oświęcim, został też dyrektorem sportowym w tym klubie. Od 2006 roku radny powiatu oświęcimskiego.
Waldemar Klisiak (rocznik 1967) to były piłkarz Zaborzanki Zaborze, jako hokeista był wychowankiem Unii Oświęcim. Występował w wielu innych klubach, fińskim Vaasan Sport, czeskim HC Vítkovice, włoskim HC Val Pusteria, Zagłębiu Sosnowiec, Naprzodzie Janów. Najczęściej grał na pozycji napastnika lub prawoskrzydłowego. W hokejowej reprezentacji Polski grał w latach 1990-2003, wystąpił na olimpiadzie w Albertville, która miała miejsce w 1992 roku. Pracował też jako trener Naprzodu Janów, Zagłębia Sosnowiec, był asystentem szkoleniowców Unii Oświęcim, został też dyrektorem sportowym w tym klubie. Od 2006 roku radny powiatu oświęcimskiego.
ROZMAWIAŁ PIOTR STAŃCZAK
Tak rzuty karne wykonywał w czasie hokejowej kariery Waldemar Klisiak.
Wiele takich wywiadów, z tym, że dotyczących już nie hokeja, ale piłki nożnej można przeczytać w mojej książce - ebooku
"Na biało-czerwonym szlaku", link do niej znajdziecie na stronie głównej
bloga. Czy pojawi się ona w wersji drukowanej w księgarniach? Możesz
dołożyć do tego swoją cegiełkę. Jak wesprzeć mój projekt? Szczegóły
znajdziecie tutaj WSPIERAM TO. Książka "Na biało-czerwonym szlaku"
Komentarze
Prześlij komentarz