Na biało-czerwonym szlaku, część 2: Jak polubiłem wilka z Sarajewa. Walczyłem w "Wietnamie". Ile talentów zmarnowano?
"Na biało-czerwonym szlaku" to książka, która zrodziła się z pasji do
piłki nożnej i w ogóle sportu. Od dziś będę publikował ją w odcinkach na
moim blogu. Zachęcam do lektury i podróży po wielkich stadionach oraz
lokalnych i wiejskich boiskach. Dziś część druga!
Tak dziś wygląda boisko w Nowym Odrowążku, które nazywaliśmy "Placami"... W latach 1991-99 rozgrywałem tu z chłopakami pamiętne mecze. Tyle z niego pozostało... Fot. Prywatne
Moja miłość do piłki i sportu rozwijała się od wczesnego dzieciństwa. To z kolei przypadło na biedne, kryzysowe, ale z drugiej strony bardzo ciekawe lata 80. Pierwszym poważnym akcentem było chyba oglądania transmisji z zimowych igrzysk w Sarajewie w dawnej Jugosławii. Jako 4-latkowi podobała mi się jednak głównie… maskotka imprezy. To był wilk, który siadał na belce startowej skoczni narciarskiej, po czym ruszał do przodu, a gdy wychodził z progu, wył głośno “Sarajewooooooo!”. Sport w ogóle gdzieś mieszał się z innymi bodźcami (tak to nazwijmy), transmisje telewizyjne z imprez na stadionach czy innych arenach mieszały się z muzyką Lady Pank (zwłaszcza “Marchewkowym polem”), dźwięcznym głosem piosenkarki Urszuli czy klimatami dyskotekowymi głównie w wykonaniu Bad Boys Blue, Modern Talking, albo jeszcze innych wykonawców. Muzyka puszczana z poczciwego Kasprzaka (marka magnetofonu) była traktowana nabożnie.
Już we wczesnych latach szkoły podstawowej narodziła się z kolei we mnie pasja do oglądania kryminałów. Furorę robili wtedy “Policjanci z Miami”, na których z niecierpliwością czekało się na każdy czwartek i dwie emisje - poranną, przed szkołą oraz wieczorną, po dwudziestej.
Tak, jako dziecko łapałem z życia, radia, telewizji co się dało i chłonąłem emocje bohaterów jak gąbka. W ciągu godziny pasjonowałem się bardzo słynną sceną z gwoździem w “Tulipanie”, nuciłem piosenkę “Tacy sami” Lady Pank i zastanawiałem się, kim jest ten Aumann z Bayernu Monachium (miał na imię Raimond, w latach 80. był świetnym bramkarzem Bawarczyków). W latach 80. jedną z królowych dyskotek była holenderska wokalistka CC Catch. Mieszkający prawie po sąsiedzku kolega Paweł (ze szkolnego boiska “Marco van Basten”, dziś niestety już nie ma go wśród nas...) wyciągał magnetofon na parapet okna, włączał kasetę, gdy zabrzmiał charakterystyczny głos wokalistki, to zawsze był sygnał dla mnie, żeby biec w stronę jego podwórka i słuchać. Nie wiedzieć czemu wyjątkowo upodobaliśmy sobie piosenkę “Backseat of your cadillac”. Paweł miał brata o pięć lat starszego, który chodził z kolei do klasy z moim bratem ciotecznym. Gdy więc oni spotykali się we wsi, aby pogadać o motorach i dziewczynach, to i my szwendaliśmy się gdzieś blisko.
Sport był oczywiście obecny, po szkole sami chętnie rywalizowaliśmy, umawialiśmy się więc w krzakach za kościołem na swoje wojny - na zapasy, zimą na śnieżki i zapasy. Tak dziwię się dziś, jakim cudem to wszystko przeżyliśmy, nie potrzebując jednocześnie terapeutów, psychologów i innych specjalistów. To był dla mnie taki okres dzieciństwa, w którym sport już był ważny, ale jeszcze nie windował się na pozycję numer 1. Z drugiej strony bohaterom moich szczenięcych lat - Sylvestrowi Stallone, Arnoldowi Schwarzeneggerowi, Jean Claude van Dammowi, Dolphowi Lundgrenowi - sport obcy nie był. Po obejrzeniu filmów na kasetach VHS z nimi w roli głównej, nabieraliśmy ochoty do walki - na pięści, zapasy, strzelanie z drewnianych karabinów. Na końcu wsi, blisko boiska znajdowały się chaszcze, bagna, płynęła mała rzeczka, kąsały nas komary i inne robactwo. To miejsce nazwaliśmy “Wietnamem”, na cześć filmów o wojnie w tym azjatyckim kraju. Trafnie to określiliśmy, bo mikroklimat był tam specyficzny. Smród z bagien, zapach z drzew, liści, uschniętej wysokiej trawy mieszał się z wonią dobiegającą z pobliskich gospodarstw i obór. Człowiek zapachami się jednak nie zajmował.
W ciągu dnia można było być Rambo, Conanem Barbarzyńcą a po powrocie z obiadu Marco van Bastenem. Kilka różnych wcieleń bez konieczności wychodzenia dalej niż kilometr od domu! Pamiątką były co najwyżej poranione kolana, niekiedy rozbity nos. Królował męski świat. Nawet jak ktoś dał sobie “po razie” to następnego dnia w szkole i potem na boisku wszystko szybko wędrowało w niepamięć. Co najwyżej chłopaki ustalali między sobą hierarchię, kto rządzi.
Tak, reguły były do bólu proste i przejrzyste - słabszy, mniej odporny, do tego wolno biegający, spadał w dół rankingu. W czasie gry w piłkę nie miał alternatywy, stawał najczęściej w bramce, ewentualnie obronie.Z perspektywy czasu myślę, że gdzieś na tych dwóch boiskach pod lasem i łąkami na końcu wsi, pojawiło się dużo piłkarskich talentów, tyleż samo tam bezpowrotnie przepadło. Może gdyby grupą kilkudziesięciu chłopaków z różnych roczników zainteresował się w pewnym momencie jakiś trener-nauczyciel-pasjonat, zachęcił mocniej do sportu i pokazał, że to również sposób na życie, to doczekalibyśmy się w przyszłości kilku zawodników w klubach. Może niektórzy zaistnieliby w lekkoatletyce, sportach walki. Nie dowiemy się tego… Chyba i nam, miejscowym chłopakom, zabrakło trochę determinacji. Umówmy się, gra w piłkę to była pasja, ale można jej było się oddać, gdy już wykonało się jakąś robotę w gospodarstwie, na budowie czy w lesie. Tej było z kolei dużo, szczególnie wiosną i latem, aż do wczesnej jesieni. W piłkę można było kopać późnym popołudniem albo w niedzielę. Wtedy oddawaliśmy się jej z pełnym zapałem.
Młodsi marzyli o tym, żeby powalczyć ze starszymi, przy okazji podsłuchując ich opowieści o dyskotekach z poprzedniej nocy. Nierzadko zanim zaczynaliśmy grę, każdy opowiadał o swoich wrażeniach z meczu reprezentacji Polski z minionego wieczoru. Działo się i było wesoło, choć na klepisku nieraz trzeszczały kości!PIOTR STAŃCZAK
W NASTĘPNYM ODCINKU - 21 SIERPNIA
Nie zmienili szyldu, nie pojechali dalej * Rejs przez Atlantyk * Pożegnanie Smolarka z reprezentacją…
CZYTAJ POPRZEDNI ODCINEK
KSIĄŻKĘ "NA BIAŁO-CZERWONYM SZLAKU" JAKO EBOOK ZNAJDZIECIE TUTAJ
Komentarze
Prześlij komentarz