Na biało-czerwonym szlaku, część 4: Witaj w świecie prasy sportowej! Moje przetarcie przed… San Marino. Okręt zatonął na Atlantyku
"Na biało-czerwonym szlaku" to książka, która zrodziła się z pasji do piłki nożnej i w ogóle sportu. Od dziś będę publikował ją w odcinkach na moim blogu. Zachęcam do lektury i podróży po wielkich stadionach oraz lokalnych i wiejskich boiskach. Dziś część czwarta!
Marek Leśniak tuż po tym, jak zmarnował swoją drugą szansę na gola w meczu Polska - Anglia w 1993 roku na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Kadr z TVP Sport
Jesienią 1992 zaczęło mnie ciekawić wszystko, co związane z piłką nożną. Pamiętam kiepskie występy naszych klubów w europejskich pucharach. Pamiętam, że Lech Poznań odpadł w rywalizacji z silnym wtedy szwedzkim IFK Goeteborg, mistrz naszego kraju odbił się od skandynawskiej ściany, natomiast Legia Warszawa w pucharach wtedy nie grała, bo poprzedni sezon miała kiepski i dopiero pod wodzą Janusza Wójcika szykowała się do powrotu na krajowe szczyty. Podobał mi się mecz Widzewa Łódź z Eintrachtem Frankfurt w Pucharze UEFA, ale ten pierwszy, w którym padł remis 2:2. Rewanż, sromotnie przegrany przez łodzian 0:9 był już całkiem inną historią... Czułem, że tylko kadra może coś zwojować.
Późną jesienią reprezentacja Polski wygrała jeszcze w towarzyskim spotkaniu z Łotwą w Iławie 1:0 po golu Grzegorza Mielcarskiego. Dzień później nastąpiła w moim życiu sytuacja wręcz historyczna. Rodzice w pobliskim Stąporkowie kupili w kiosku Dziennik Sportowy “Tempo” oraz katowicki “Sport” - ten charakterystyczny, w dużym formacie. Od deski do deski przeczytałem relacje z meczu, porównywałem je, chłonąłem każde słowo, wszystkie nazwiska w składach.
Pamiętam, że w “Sporcie” moją uwagę przykuł jeszcze wywiad z Andrzejem Szarmachem, legendarnym napastnikiem Orłów Górskiego oraz jego imiennikiem Juskowiakiem, świeżo upieczonym królem strzelców olimpiady w Barcelonie. Obaj, choć to były inne pokolenia, kojarzyli się kibicom z tym, co w polskiej piłce było najlepsze. “Jusko” akurat przeszedł z Lecha Poznań do Sportingu Lizbona i opowiadał o swych początkach na Półwyspie Iberyjskim.
Z tygodnia na tydzień tych gazet sportowych u mnie w domu przybywało, pojawił się także “Przegląd Sportowy”. W lokalnych dziennikach kieleckich - “Słowie Ludu” i “Echu Dnia” z wypiekami śledziłem wyniki lokalnych drużyn, Granatu Skarżysko, Błękitnych Kielce, Radomiaka Radom, KSZO Ostrowiec Świętokrzyski i wielu innych, występujących w tedy w silnej, trzeciej lidze, gromadzącej ekipy z Kielecczyzny, województwa radomskiego, Lubelszczyzny. Niekończące się lektury prasy, przeplatane oglądaniem różnych telewizyjnych powtórek (uwielbiałem zwłaszcza program “Wielka piłka”) pozwoliły jakoś przetrwać zimowe tygodnie. Nadeszła wiosna i nowe nadzieje. W drugiej połowie marca reprezentacja Polski zanotowała cenny remis z Brazylią w Ribeirao Preto 2:2. “Canarinhos” szykowali się już wtedy do walki o mistrzostwo świata, nawet, jeśli przeciwko nam wyszli w składzie bez kilku swoich czołowych graczy, to wynik i tak był bardzo wartościowy.
Akurat 28 kwietnia 1993 roku mieliśmy umówiony ważny mecz towarzyski z chłopakami ze szkoły w pobliskim Sorbinie. Graliśmy wtedy u nich, bo mieli lepsze boisko, pełnowymiarowe. Nam pozostało pokonać te 3-4 kilometry na rowerach. Rozgrzewka już nie była potrzebna. Zameldowaliśmy się wczesnym popołudniem w “jaskini lwa”. Wszystko za nimi przemawiało - własne boisko, nawet kibice, wśród których przeważały piszczące dziewczyny, próbujące nas w ten sposób zdeprymować i ośmieszyć. Dobra to była lekcja dla psychiki, jak radzić sobie na boisku, gdy faworytem nie jesteś a i klimat wydawał się być jakiś taki nieprzyjazny. Trudno oczywiście było dziwić się miejscowej młodzieży, że wspierała swoich jak tylko mogła. Nas uważali prawie jak ubogich krewnych. To wtedy zadebiutowałem w takiej nieformalnej reprezentacji szkoły. Nieformalnej, bo mecz który rozgrywaliśmy był towarzyski. Polegało to na tym, że chłopaki z naszej drużyny znali tamtych, spotkali się parę dni wcześniej i umówili mecz. My tak naprawdę pomocy nauczycieli nie potrzebowaliśmy. Biegałem na prawej obronie i w pierwszych minutach czułem się spięty, bo to jednak nie było boisko pod lasem między Nowym Odrowążkiem a Kucębowem. Tam człowiek znał praktycznie każdą kępkę trawy. Tu był teren obcy i… te dziewczyny piszczące i próbujące nas ośmieszyć.
Trzeba przyznać, że lubiliśmy tam grywać jeszcze w kolejnych latach, choćby dlatego, że te fanki z Sorbina były naprawdę ładne i tak siłą rzeczy człowiek zawsze chciał na boisku dać jakiś popis. Nawet, jeśli one miały nas w nosie, bo podziwiały wyłącznie miejscowych chłopaków. Wtedy w tym moim debiutanckim starciu wszystko ułożyło się niemal identycznie jak… finał olimpijski Polaków z Hiszpanami w Barcelonie.
Także my objęliśmy prowadzenie 1:0, ale nie potrafiliśmy go utrzymać. Na 1:1 wyrównał mój rówieśnik Marcin Wasil. Wszystko działo się po rzucie rożnym, nie pokryłem chłopaka w porę i mimo rozpaczliwego wślizgu nie zapobiegłem już utraty gola. Przeciwnik strzelił z pięciu metrów nie do obrony, pod poprzeczkę, tylko siatka zatrzepotała. Niestety, podłamaliśmy się i tuż po przerwie (graliśmy 2x35 minut, a sędziował nauczyciel wychowania fizycznego z Sorbina Andrzej Kurpeta) straciliśmy drugiego gola. Powietrze z nas uchodziło, ja również zacząłem w pewnym momencie “oddychać rękawami”. Na szczęście poderwał nas do walki Paweł Ściegienny, który po solowym rajdzie wyrównał na 2:2. Ha, zupełnie tak jak Ryszard Staniek w barcelońskim finale! No i niestety, scenariusz sprawdził się co do joty, w końcówce tamci wbili nam gola i przegraliśmy 2:3…
Wtedy opuszczaliśmy szkolne boisko w Sorbinie niepocieszeni, choć miejscowi docenili, że byliśmy wymagającym przeciwnikiem. Nawiązaliśmy znajomości, szczególnie my - szóstoklasiści - z naszymi rówieśnikami. Takie to było szorstkie, męskie koleżeństwo, ale ja tę rywalizację lubiłem. Po meczu więc pogadaliśmy i ruszyliśmy w drogę powrotną. Jechało nas dziewięciu, rowery były cztery, więc tylko jeden mógł wracać pojedynczo. Pozostali w… dwójkach.
Jeden kierował, drugi siedział na ramie. Ciężka to była przeprawa, bo jednak trochę kilometrów do pokonania, a ten co pedałował, czuł jeszcze w nogach cały mecz. Ja siedziałem na ramie i dopiero gdy zsiadłem z roweru kolegi, zorientowałem się, że w nowy jeansach mam dziurę.
Z tyłu, boisko tyłka, więc nie było mowy o tym, aby następnego dnia wybrać się w nich do szkoły. Ukryłem je gdzieś w domu koło wersalki, z nadzieją, że mama jednak ich nie znajdzie i nie będzie dopytywać o szczegóły. Co tam! W końcu wracałem z piłkarskiej, świętej wojny, jako debiutant. Do domu dotarliśmy między 15 a 16, tymczasem już o siedemnastej zaczynał się w Łodzi mecz… Polska - San Marino. Tak, oto po długich miesiącach wreszcie wróciliśmy wreszcie do rywalizacji w eliminacjach do Mistrzostw Świata! Ekscytacja rosła, już nawet nie czułem w nogach tego spotkania w Sorbinie. Zasiadłem przed telewizorem, było piękne, wiosenne popołudnie. W raz takie, żeby cieszyć się ze zwycięstwa 5:0, 6:0, no, ewentualnie 4:0, ale taki wynik to już wzbudziłby lekki niedosyt. Naiwny wtedy byłem jak i miliony kibiców w Polsce. W tym spotkaniu jakoś od początku coś się nie układało. Niby biało-czerwoni mieli przewagę, ale atakowali bez przekonania. San Marino postawiło mur przed własnym polem karnym, a nasi piłkarze kompletnie nie potrafili go sforsować. Szok był już, kiedy pierwsza połowa zakończyła się bezbramkowym remisem.
Wyszedłem na podwórko, w głowie mieszały mi się jeszcze wspomnienia naszego meczu w Sorbinie z tym, co oglądałem przez ostatnie 45 minut. Druga połowa przełomu nie przyniosła, aż nadeszła wiekopomna chwila i Jan Furtok strzelił gola… ręką. Tak, tego słynnego, który stał się jego przekleństwem na długie lata. Polska wygrała 1:0, a schodzących do szatni piłkarzy i trenera żegnały gwizdy, wyzwiska z trybun. Długo nie byłem w stanie zasnąć wspominając tę degrengoladę polskiego futbolu w starciu z totalnym słabeuszem. Matko, ale wstyd! Prasa sportowa na naszych piłkarzach nie pozostawiła suchej nitki. “Ale kino, 1:0 z San Marino” - zatytułował swoją relację “Przegląd Sportowy”. Pamiętam też tekst Romana Hurkowskiego w “Piłce Nożnej”, zatytułowany “Diletanti”, który dogłębnie analizował przyczynę tego blamażu. Czytałem tę relację bardzo często, jakby nie dowierzając w to, co przecież sam dobrze widziałem niedawno w telewizji. Niby na konto dopisaliśmy sobie cenne dwa punkty w tabeli, ale za miesiąc czekało nas starcie z Anglią w Chorzowie i aż przykro było na myśl, co mogą z nami zrobić, jeśli my nie poprawimy formy.
Pojedynek z amatorami jeszcze długo we mnie siedział, cóż się jednak dziwić, skoro co starsi kibice pamiętają go jeszcze dziś, niespełna trzydzieści lat później. Wtedy to wszystko było jak świeża rana, rysa na honorze, ta świadomość, że z Polski śmieją się gdzieś tam w Europie wygrała 1:0 po golu strzelonym ręką. Rewanż odbył się trzy tygodnie później w San Marino i był to raczej typowy mecz bez historii. No, może z domieszką tylko takiej, że do reprezentacji Polski powrócił środkowy pomocnik Andrzej Rudy, który pięć lat wcześniej uciekł do RFN i teraz jawił się jako syn marnotrawny w naszej kadrze. Z drugiej strony mieliśmy na tej pozycji deficyt zawodników, więc Andrzej Strejlau liczył, że blondwłosy piłkarz FC Koeln wniesie nową jakość. Pamiętam, że przed meczem rewanżowym z San Marino wybraliśmy się na szkolną wycieczkę rowerową do Brzasku, na groby pomordowanych w czasie wojny patriotów. Po drodze zatrzymaliśmy się w Bliżynie. Skorzystałem więc z okazji, udałem się do kiosku i kupiłem ulubiony “Sport” - gazetę dużego (dosłownie) formatu. Czytałem w trakcie postoju od deski do deski, resztę lektury uzupełniłem w domu. Analizowałem daty urodzenia naszych piłkarzy, kluby, w jakich występują, ich dorobek w reprezentacji, wrażenia z wycieczki zeszły jakby na dalszy plan, choć oczywiście wiosenny wypad na rowerze poza rodzinne strony był zawsze większą frajdą niż przebywanie w dobrze znanych szkolnych murach. Wracając do meczu, wygraliśmy rewanż z San Marino 3:0, jednego gola zdobył Krzysztof Warzycha, dwa celne trafienia zaliczył Marek Leśniak, który - podobnie jak Rudy - przyodział biało-czerwone barwy po kilku latach przerwy. Marek miał wtedy dobrą passę w Bundeslidze, w klubie SG Wattenscheid. Mecz z amatorami odbył się 19 maja, Leśniak chyba nie spodziewał się, że dziesięć dni później będzie na ustach wszystkich kibiców w Polsce, tyle, że nie w takim sensie, jak rzeczywistość pokazała… Do rzeczy jednak!
Przygotowania do spotkania z Anglią na Stadionie Śląskim w Chorzowie upływały w naszej ekipie w nerwowej atmosferze, piłkarza grozili strajkiem, bo nie dostali należytego sprzętu, na miarę reprezentacji kraju. Ja o tych niuansach słyszałem, czytałem, ale jakoś szczególnie mnie nie zajmowały. Wiedziałem, że najważniejsze będzie to co wydarzy się na boisku. Kilka dni wcześniej byłem na komunii młodszej kuzynki, przyjechała rodzina z Katowic. Gdzieś tam pół żartem rozmawialiśmy, że fajnie byłoby wybrać się do legendarnego “kotła czarownic” i obejrzeć mecz właśnie z trybun. Ojciec dużo opowiadał mi o zwycięstwach, jakie biało-czerwoni odnosili na tym obiekcie w latach siedemdziesiątych, natomiast sam jako 19-latek pracował w kopalni Wujek w 1975 roku i akurat wybrał się na spotkanie Polska - Holandia, które zespół Kazimierza Górskiego wygrał 4:1. Jak mówił, niewiele jednak widział i pamięta, bo tumult tam był straszny… Chcąc nie chcąc, z moich planów wyjazdu do Chorzowa nic nie wyszło, trzeba było zadowolić się telewizją. Nadszedł 29 maja 1993 roku. Sobota. Dobrze, że akurat w ten dzień, gdyby była szkoła, człowiek nie mógłby się skupić na zeszytach i książkach. Mimo wszystko leciały te godziny leniwie. Było słonecznie, rześko, w powietrzu czułem, że zbliża się szczególny wieczór. Włóczyłem się bez celu w domu, na podwórku, na pobliskie pole, drogę i z powrotem. Z tyłu głowy była ciągle ta Anglia, Anglia, Anglia. Kurczę - myślałem sobie - co też oni, piłkarze, muszą tam przeżywać w tym Chorzowie, tak samo kibice, skoro ja, 200 kilometrów dalej, na podwórku blisko lasu i wśród pól nie mogę “wyrobić”. Ileż można było kopać piłkę pod płotem?
Godziny mijały wolno, gdy już miałem za sobą popołudniową kąpiel, czas przyspieszył. Im bliżej godziny dwudziestej, tym dziwniej zachowywał się mój organizm. Czułem dreszcz, czasem były jakieś drgawki, adrenalina buzowała, nie potrafiłem usiedzieć spokojnie na łóżku…Kiedy zaczęła się telewizyjna transmisja, przeniosłem się jakby do innej rzeczywistości. Zamknięty w małym pokoiku z radzieckim telewizorem kolorowym marki Bieriozka nie dopuszczałem do siebie niczego co działo się obok. Ojciec nie wytrzymał, wyszedł z domu przed pierwszym gwizdkiem. Przypomniała mi się sytuacja sprzed ponad dziewięciu miesięcy, w czasie finału turnieju piłkarskiego podczas barcelońskich igrzysk. Teraz mecz na dobre jeszcze się nie rozpoczął, a już emocje sięgnęły zenitu. W pierwszej minucie świetnym rajdem popisał się Marek Leśniak, na pełnym biegu kiwnął kilku Anglików, gdy wreszcie miał przed sobą tylko bramkarza Chrisa Woodsa, uderzył niecelnie tuż przy słupku. Na stadionie rozległ się jęk zawodu. To, co działo się na trybunach chorzowskiego giganta w trakcie tego pojedynku to już całkiem osobna historia. Burdy, wyrywanie ławek, interwencje policji i wymowne pytanie komentującego mecz Dariusza Szpakowskiego “Po co ci ludzie przychodzą na stadiony?”. Piłkarze za to stanęli na wysokości zadania, bo nie ulękli się dumnych Anglików. Z tej potyczki zapamiętałem kilka obrazków, choćby Paula Gascoigne’a w specjalnej masce (musiał ją założyć z powodu wcześniejszego urazu twarzy).
W 36 minucie eksplodowałem, podobnie jak całe trybuny Śląskiego! Dariusz Adamczuk (wywiad z nim w dalszej części książki) zdecydował się na szaleńczy bieg i na 16 metrze, czubkiem buta podniósł piłkę nad bezradnym Woodsem. Futbolówka wylądowała w prawy rogu angielskiej bramki. W Chorzowie zapanowało szaleństwo. Ja czułem w domu, że ciało aż mi dygocze. Zacząłem chodzić dookoła stolika, to przykucnąłem to znów przysiadałem i chowałem twarz w kolanach. “Wytrzymać, wytrzymać panowie” - krzyczałem, bo przerwa tuż tuż. Potrzebowaliśmy jej - zarówno nasi piłkarze, jak i ja. Ojciec słyszał moje krzyki za oknem, przybiegł do pokoju, opowiedziałem co się działo. - Idę zapalić - powiedział krótko, sięgnął po paczkę “Radomskich” i tyle go widziałem. Wychyliłem głową za okno, żeby zaczerpnąć wiosennego powietrza. Był już prawie czerwiec, dłuższy dzień. Kwadrans minął bardzo szybko. Na Śląskim zaczęła się druga odsłona wojny. Bałem się o naszych, że nie wytrzymają kondycyjnie, bo musieli biegać za dwóch i trzech. I proszę - los dał im w pewnym momencie szansę. Woods nieudolnie wybijał piłkę z własnego pola karnego i ta trafiła prosto pod nogi Leśniaka. Polski napastnik był sam, nim angielscy obrońcy zorientowali się w swojej dramatycznej sytuacji, Marek już stał sam przed bramkarzem. Spudłował… - K...aaaaaaa! - rzuciłem tak głośno, że aż ściany zadrżały w posadach. Złość, płacz, bezsilność - tyle wtedy czułem. Szpakowski na antenie telewizyjnej wykrzyczał wtedy słynne “Leśniak… O Jezus Maria!”. Prowadziliśmy 1:0, drugi gol - dziś śmiem to przyznać - pozbawiłby Anglików złudzeń. A tak naciskali do końca, konsekwentnie.
Nadeszła 83 minuta. Tony Dorigo zacentrował z lewego skrzydła w pole karne Polaków, najbardziej przytomnie zachował się Ian Wright, przymierzył celnie prawą nogą, Jarosław Bako nie zdołał tej piłki zatrzymać. Po chwili trzepotała w siatce a dla mnie… skończył się świat… - Ku…...wa... - tym razem przekląłem już cicho, z rezygnacją.
Ukarał nas ciemnoskóry Ian Wright, który kilkanaście minut wcześniej wszedł na boisko z ławki rezerwowych. Nie John Barnes, nie David Platt czy nawet ten wybitnie nielubiany przeze mnie “Gazza”, lecz Wright… Mecz zakończył się remisem 1:1 i niestety, z jednej strony cieszył, bo rozegraliśmy niezły mecz, gryźliśmy murawę, nie “pękaliśmy”, z drugiej - znów nie udało się wygrać z Anglikami mając ich na przysłowiowym widelcu. Jak wielki był mój żal, gdy cztery dni później Wyspiarze polegli w meczu z Norwegią w Oslo 0:2. - Ech, gdzie tu sprawiedliwość. My ich podmęczyliśmy, a Wikingowie wypili śmietankę - tak właśnie rozpamiętywałem. Na domiar złego FIFA zamknęła z powodu niedawnych burd stadion w Chorzowie. Reprezentacja wróciła na ten obiekt dopiero cztery lata później…
POLECAM MOJE WYWIADY:
- Dariusz Adamczuk strzelił pamiętnego gola Anglikom: szkoda, że w Chorzowie nikt nie zmierzył mi prędkości
- Andrzej Strejlau: w czasie pamiętnego meczu w Rotterdamie trzęśliśmy się z zimna
Pamiętam, że dzień po naszym starciu z Lwami Albionu, pod lasem, na popularnych “placach” rozgrywaliśmy własny mecz, zanim do niego doszło, usiedliśmy na trawie przy wejściu do lasu i rozmawialiśmy - młodzi, starsi, ojcowie, wujkowie, bracia, kuzyni - czego w Chorzowie zabrakło, żeby wygrać. Przekomarzaliśmy się, co by było gdyby zamiast Leśniaka w tych bramkowych sytuacjach znalazł się np. Andrzej Juskowiak (akurat wtedy miał kontuzję) i jeszcze inne snuliśmy analizy. Nasze granie zeszło na drugi plan, nie mogłem się skupić na boisku, bo siedział we mnie ten mecz. Nasza sytuacja w tabeli była nadal dobra, jesienią czekało nas pięć pojedynków eliminacyjnych. Rejs przez Atlantyk na Mundial w Stanach Zjednoczonych trwał w najlepsze, byliśmy w grze. Kilka dni później o mistrzostwo Polski walczyły ze sobą: Legia Warszawa i ŁKS Łódź, na początku czerwca 1993 roku miała miejsce słynna “niedziela cudów”. Legia pokonała w Krakowie Wisłę 6:0, zaś ŁKS u siebie Olimpię Poznań 7:1. Co do obu spotkań były wątpliwości, czy wszystko toczyło się bez korupcji. Takie rozstrzygnięcia dawały tytuł stołecznej ekipie, którą prowadził Janusz Wójcik. Polski Związek Piłki Nożnej odebrał Legii mistrzostwo, ŁKS-owi wicemistrzostwo. Czempionem został trzeci na finiszu Lech Poznań. Ot, takie to były cuda w naszej ligowej piłce. Lato upłynęło w atmosferze oczekiwań na to, co zdziała reprezentacja jesienią. Nieco ponad trzy miesiące trzeba było czekać na rewanż z Anglikami na Wembley.
Kończyło się lato, ale nastroje wśród kibiców były optymistyczne. Trener Strejlau powołał na to spotkanie praktycznie tych samych zawodników co na majowe w Chorzowie. Nawet wyjściowy skład był identyczny. Cóż, nic dwa razy jednak się nie zdarza. Polacy nie podjęli walki, przegrali bój chyba już w głowach, w tunelu, gdy wychodzili na mecz i zdeprymowała ich angielska publiczność. Skończyło się na porażce 0:3 (0:1), gole dla Anglii strzelali: Les Ferdinand, Paul Gascoigne oraz Stuart Pearce. Zważywszy na bojaźliwą i bezbarwną postawę, był to dla nas i tak chyba najmniejszy wymiar kary. Sytuacja w tabeli nieco nam się skomplikowała, ale matematycznie szanse na awans nadal mieliśmy. Wystarczyło dwa tygodnie po nieudanej wyprawie na Wembley pokonać w Oslo rewelacyjnych Norwegów. Wiśta wio, łatwo powiedzieć… Wikingowie mieli swój czas, znajdowali się na fali wznoszącej, podopieczni Egila Olsena szykowali się już w duchu na Mundial w USA, żeby tam pojechać, musieli wygrać z Polską. Sam mecz był ciekawy, nasz zespół spisał się o niebo lepiej niż w Londynie. Brakowało jednak precyzji, szczęścia. W 54 minucie Norwegowie wykorzystali stały fragment gry. Mieli rzut rożny, w polu karnym piłkę najszybciej opanował rosły Jostein Flo (rozmowę z nim przeczytacie na dalszych stronach), który wpakował piłkę pod poprzeczkę naszej bramki. Zaraz po tej sytuacji szarżującego Romana Koseckiego nieprzepisowo powstrzymał golkiper Norwegów Erik Thorstvedt. Dostał czerwoną kartkę. Cóż jednak z tego, skoro kilkadziesiąt sekund później Roman Szewczyk dał się sprowokować Janowi Age Fjoertoftowi, popchnął go bez piłki, Norweg upadł trochę teatralnie, ale polski obrońca i tak dostał “czerwień”. Siły się wyrównały. Pięć minut przed końcem Kosecki trafił w poprzeczkę norweskiej bramki. Nie mieliśmy szczęścia, oj nie mieliśmy. Norwegowie wygrali skromnie 1:0, ale dzięki temu mogli świętować awans, już niezależnie od tego, co mieliby zdziałać Holendrzy i Anglicy. My już swoje szanse pogrzebaliśmy. Jeszcze w Oslo rezygnację z funkcji selekcjonera złożył Andrzej Strejlau, zespół do końca eliminacji przejął jego asystent Lesław Ćmikiewicz. Analizowałem ten mecz - sam czy też wspólnie z “Przeglądem Sportowym”.
Czułem, że dopadło nas jakieś fatum. Brakowało umiejętności, albo wreszcie szczęścia. Zawsze był jakiś słupek, poprzeczka, czerwona kartka, błąd bramkarza, wszystko sprzeniewierzyło się przeciwko nam. 13 października Norwegowie przyjechali na rewanż do Poznania i dobili nas wtedy 3:0.
Widowisko na Bułgarskiej było żenujące. Nasza kadra gasła w oczach, brakowało ambicji, woli walki, już nie mieliśmy drużyny, jak choćby rok wcześniej, gdy zremisowaliśmy z Holendrami 2:2 na ich terenie. Doświadczyłem degrengolady reprezentacji. Cieszyłem się, że na mecz z Turcją wrócił do reprezentacji Wojtek Kowalczyk (wcześniej ów napastnik był skłócony z PZPN, właśnie z powodu odebrania Legii mistrzowskiego tytułu). Nad Bosfor pojechaliśmy dwa tygodnie po sławetnym laniu w Poznaniu. “Kowal” dał nam prowadzenie, do przerwy wygrywaliśmy w Turcji 1:0, była szansa na uratowanie honoru. Niestety, po zmianie stron w naszej drużynie znów dały o sobie znać stare demony. Turcy najpierw wyrównali za sprawą Hakana Sukura, potem objęli prowadzenie po golu Korkmaza Bulenta i… już go nie oddali. Przegrana 1:2 z Turkami była jak… katastrofa Titanica. Gorzej być nie mogło. Poczuliśmy piłkarskie dno i marnym pocieszeniem mógł być fakt, że rywale spod znaku półksiężyca właśnie wtedy wychodzili z cienia i potem, w kolejnych latach, byli naprawdę mocną ekipą w Europie. Dla mnie ta porażka to był wstyd nad wstydami.
POLECAM MOJE WYWIADY:
- Jostein Flo: Roberto Carlos pytał mnie, dlaczego nie gram w koszykówkę
- Robert Warzycha: na światowe potęgi ruszaliśmy z szabelkami. Oni mieli ogień, my płomyk
Pozostało jeszcze dograć do końca te eliminacje. 17 listopada do Poznania przyjechali Holendrzy. Z piłkarzami kilkanaście tysięcy kibiców w pomarańczowych barwach. To oni mieli świętować awans w stolicy Wielkopolski. Oglądając to spotkanie może było odnieść wrażenie, że toczy się w Amsterdamie czy Rotterdamie nie z Polsce. Zadbali o to kapitalnie kibicujący holenderscy kibice. Po 10 minutach ich pupile objęli prowadzenie po golu Dennisa Bergkampa. W trzynastej stało się coś niesamowitego. Wyrównaliśmy! Marek Leśniak tym razem wygrał pojedynek sam na sam z bramkarzem. Czemu nie pół roku wcześniej - można było się zastanawiać. Mecz był ciekawy, dotrzymywaliśmy Holendrom kroku póki wystarczyło sił i umiejętności. Po zmianie stron dominacja gości nie podlegała dyskusji. Ostatecznie na stadionie przy Bułgarskiej polegliśmy 1:3, choć akurat to spotkanie, biorąc pod uwagę cztery poprzednie, szczególnie fatalne w naszym wykonaniu nie było. Niestety, jesienny bilans był jaki był, pięć spotkań, zero punktów, dwa gole strzelone, dwanaście straconych. Prasa pisała wszem i wobec o upiornym serialu. Okręt pod nazwą “Piłkarska reprezentacja Polski” zatonął niczym słynny Titanic w wodach Atlantyku w czasie rejsu na Mundial do USA. W dodatku bez kapitana (czyli selekcjonera). Zastępca Strejlaua Lesław Ćmikiewicz miał jedno zadanie - dograć te nieszczęsne eliminacje - i także pożegnał się z kadrą.
Piłkarska jesień 93 to było coś najgorszego, co mnie w moim kibicowskim życiu spotkało. Wtedy to był dramat, katastrofa, wstyd, degrengolada, żenada - resztę odpowiedników sami sobie już dopiszcie. Zastanawiałem się długo, co w ciągu kilku miesięcy stało się z ekipą, która o mało nie wygrała z Anglikami na swoim terenie. Rozważałem, czy ta druga część eliminacji skończyłaby się dla nas inaczej, gdybyśmy ich wtedy w Chorzowie pokonali. Odpowiedzi nigdy nie poznałem.
Rodzimy futbol nie rozpieszczał, na domiar złego nic w tamtym czasie nie zawojowały także polskie kluby w europejskich pucharach, na czele z “papierowym mistrzem” Lechem Poznań, który zbierał baty od Spartaka Moskwa. Strejlau pożegnał się z kadrą, Ćmikiewicz również, było wiadomo, że z kadrą rozstanie się też wielu etatowych dotąd reprezentantów jak Jacek Ziober, Piotr Czachowski (wywiad z nim na dalszych stronach), Andrzej Lesiak, Jarosław Bako, Marek Leśniak, Jan Furtok, Robert Warzycha. Wiadomo było, że trzonem zespołu pozostaną teraz olimpijczycy z Barcelony - Jerzy Brzęczek, Piotr Świerczewski, Marek Koźmiński, Ryszard Staniek czy duet napastników Andrzej Juskowiak i Wojciech Kowalczyk, wspomagani przez ówczesnego młodzieżowca Jacka Bąka.
CZYTAJ RÓWNIEŻ:
Niespełnioną w kadrze “starszyznę” kibice pożegnali bez większego żalu, z nadzieję spoglądali na młodych, potrzeba było tylko selekcjonera, który od nowa ułożyłby te klocki. Nie dostał jednak szansy Janusz Wójcik, nadal skłócony z władzami PZPN. Niebawem po finiszu eliminacji związek podjął decyzję o tym, aby selekcjonerską misję powierzyć Henrykowi Apostelowi. Hm… Zasłużony to był trener ligowy, wtedy pod jego wodzą czołową ekipą w Polsce był Górnik Zabrze, ale czy w reprezentacji będzie miał odpowiedni autorytet? Łamałem sobie głowę nad tym podczas wielu zimowych wieczorów. Analizowałem swoje zapiski z meczów, lektury w “Piłce Nożnej”, “Przeglądzie Sportowym”, tudzież “Tempie”. Optymizmu było niewiele, ale tak się złożyło, że wkrótce kończył się ów stary, paskudny 1993 rok, natomiast zaczynał nowy 1994 i kilka tygodni po Sylwestrze już mieliśmy towarzysko zagrać z Hiszpanią na ich terenie. Półtora roku po barcelońskim finale. Wprawdzie szykowało nam się tylko towarzyskie starcie, ale wywoływało adrenalinę. “Mamy z nimi rachunki do wyrównania” - myślałem sobie, wszak w naszej, nieco odmienionej kadrze, trzonem byli teraz piłkarze bardzo dobrze pamiętający igrzyska.
PIOTR STAŃCZAK
W NASTĘPNYM ODCINKU - 25 SIERPNIA:
Pod “ścianą płaczu”. Wesoła ekipa od Zabrza po brazylijskie plaże. “Kosa” żegna się z orzełkiem. Mistrzem jesieni tylko… Legia
CZYTAJ POPRZEDNI ODCINEK:
KSIĄŻKĘ "NA BIAŁO-CZERWONYM SZLAKU" JAKO EBOOK ZNAJDZIECIE TUTAJ
Komentarze
Prześlij komentarz