Przejdź do głównej zawartości

Na biało-czerwonym szlaku, część 10: Pierwszy zapach prasy sportowej. Sobotnie popołudnia z Radiem S-13. Do czego posłużyły kasety BASF?

"Na biało-czerwonym szlaku" to książka, która zrodziła się z pasji do piłki nożnej i w ogóle sportu. Od dziś będę publikował ją w odcinkach na moim blogu. Zachęcam do lektury i podróży po wielkich stadionach oraz lokalnych i wiejskich boiskach. Dziś część dziesiąta! 
Romana Koseckiego (z prawej) osobiście miałem okazję spotkać wiele lat po tym, jak zakończył piłkarską karierę. Tu podczas Półmaratonu Rejów w Skarżysku w sierpniu 2009 roku. Foto Prywatne
 
 
Zima, przełom 2001 i 2002 roku. Stoję w holu Politechniki Świętokrzyskiej, obok mnie kilkunastu innych studentów. Wspólnie czekamy na panią profesor, która za chwilę rozpocznie egzamin poprawkowy z ekonomii. W pierwszym terminie oblałem, więc trzeba było przygotować się do dogrywki. Nerwowo drepczę w miejscu, próbując przypomnieć sobie różne kwestie, z którymi nie poradziłem sobie poprzednio. Pani profesor była wymagająca, wyłapywała różne detale. Stojąc przed salą czuję się jak piłkarz, który za chwilę ma ustawić piłkę na "wapnie" aby wykonać rzut karny, decydujący o wyniku ważnego meczu. - Co będzie, jeśli bramkarz (czytaj: pani profesor) mnie wyczuje? - mógłbym się zastanawiać. Na szczęście nie musiałem długo rozważać. Egzamin poprawkowy przebiegał w miarę sprawnie. Nadeszła kolej na mnie. Rozpocząłem chyba nieźle, z łatwiejszym zestawem pytań potrafiłem sobie poradzić. W pewnym momencie nastąpił... krach? - Proszę mi powiedzieć, co to jest transfer? - zapytała pani profesor. - Transfer? - zapytałem, udając, że nie dosłyszałem pytania, a tak naprawdę chciałem zyskać "na czasie".
- Tak transfer - odpowiada profesorka.
- Hm...
- No proszę, słucham, co to jest transfer - docieka wykładowczyni.
Znalazłem się w kropce. Niby wiedziałem, o co chodzi, ale jak to wytłumaczyć od ekonomicznej, fachowej strony. Sekundy upływały niemiłosiernie, dalsza zwłoka działała tylko na moją niekorzyść.
- Czy mogę odpowiedzieć na innym przykładzie? - zapytałem, próbując wyjść z opresyjnej sytuacji.
- Proszę - odpowiedziała coraz bardziej zniecierpliwiona pani profesor.
- Więc na czym polega transfer… To tak… Na przykładzie z piłki nożnej… Jeśli jeden zawodnik występuje w danym klubie i przechodzi do innej drużyny, która jest nim zainteresowana, to wtedy mamy do czynienia z tak zwanym transferem - wypaliłem z ulgą, obserwując panią profesor i czekając na jej reakcję. Czy moja wiedza pokrywa się z tym, co zawiera terminologia ekonomiczna.
Moi drodzy… Szkoda, że nie widzieliście spojrzenia i reakcji wykładowczyni na to, co usłyszała.
- Proszę pana, transfer to “jednorazowe lub cykliczne, nieekwiwalentne czyli bez zobowiązania wykonanie przekazanie środków pieniężnych pomiędzy jednym podmiotem a drugim” - pouczyła mnie.
- No, to dokładnie tak jak w piłce nożnej - odparłem i… nadal, po ponad dwudziestu latach upieram się przy tym, że miałem rację. Jeden klub płaci pieniądze drugiemu za zawodnika, którego pozyskuje. Nie środki pieniężne, bo z tej terminologii skutecznie wyleczyli mnie starsi dziennikarze prasowi.
Wtedy jednak pani profesor nie do końca wierzyła mi, czy aby na pewno rozumiem ekonomiczne znaczenie tego zwrotu. - Pan to wszystko chyba w życiu sprowadza do piłki nożnej - powiedziała nieco z przekąsem i nie czekając na odpowiedź wpisała “tróję” do indeksu. Wyszedłem z sali, odetchnąłem z ulgą i jakoś szczególnie nie analizowałem jej ostatniego zdania. Faktem jest tymczasem, że miała wiele racji. Zainteresowanie sportem, szczególnie piłką było u mnie tak duże, iż faktycznie, posiłkowałem się często przykładami futbolowymi w innych sytuacjach. Właśnie tak, jak na pamiętnym egzaminie poprawkowym. 

Nie wzięło się to jednak z przypadku. Dwanaście lat przed tym spotkaniem na uczelni, w czasie pamiętnego mundialu we Włoszech, oglądanie kolejnych spotkań tak mnie - jako wówczas dziesięciolatka - wciągnęło, że notowałem skrupulatnie wyniki, strzelców bramek. Bywało i tak, że “dogrywałem” niektóre mecze bawiąc się w piłkarzyki. Oczywiście wyniki padały wtedy bardziej hokejowe, ale co tam. Gdzieś podświadomie robiłem zapiski, kroniki, jakby coś mi wewnętrznie podpowiadało, że tak trzeba, że to powinienem zrobić, zapamiętać, utrwalić. Nieodparta chęć, jednym słowem. Pamiętam, że w czerwcu 1990 roku z zagranicznego kontraktu w Leningradzie (dziś Sankt Petersburg) wrócił ojciec i pokazałem mu ten zeszyt w wynikami. Uśmiechnął się pod nosem, widząc, że część z nich jest jakby “zmyślona” (a to były rezultaty z meczów rozgrywanych piłkarzykami). 
Ja jednak prowadziłem sumienne zapiski aż do końca mundialu, by wreszcie na ostatniej stronie obwieścić - “RFN mistrzem świata”. Nie wiem, co stało się później z tym zeszytem, teraz byłby dla mnie prawdziwym skarbem. Wtedy jednak nie myślałem aż tak perspektywicznie. 
 
POLECAM: 
 
Kolejne notatki zacząłem robić dopiero w czerwcu 1992 roku, tym razem w czasie Euro w Szwecji. Przypomniałem sobie, że wcześniej już prowadziłem kroniki, więc teraz jakaś wewnętrzna siła podpowiadała mi ponownie, aby to wszystko spisywał, wyniki, strzelców bramek, datę meczu, kto sędziował i gdzie rozgrywano spotkanie. Treść była więc bogatsza, bo na przykład można było wyczytać już z moich zapisków, że mecz odbył się w Goeteborgu a inny w Norrkoeping. Oczywiście na zakończenie z dumą oznajmiłem “Dania Mistrzem Europy”. Kawał historii, którą wytrawni kibice dobrze przecież znają. Piłkarze ze Skandynawii w ostatniej chwili zastąpili na turnieju finałowym Jugosławię (wykluczoną z rozgrywek z powodu wojny domowej). Okazali się rewelacją, prawdziwym “dynamitem”. Śmiem twierdzić, że to były Mistrzostwa Europy prawdziwej elity, grało tylko osiem zespołów, zaś awansować do nich było piekielnie ciężko. Nie było słabych spotkań, poziom bardzo wyrównany. Pod tym względem z mundialami różnie bywało. Moje zapiski po zakończonym turnieju także wylądowały gdzieś na półce między szkolnymi zeszytami i podręcznikami. Nie pokazałem ich nikomu, zresztą nie czułem wtedy takiej potrzeby, aby chwalić się tym wszem i wobec. Robiłem to, bo tak czułem. Jedną z moich ulubionych zabaw były także… losowanie grup. Tak, na małych kartkach pisałem nazwy zespołów, potem wkładałem je do pojemników na pieprz, kminek czy inne przyprawy. One służyły jako tak zwane koszyki. Kolejno wyciągałem kartki i pisałem w zeszycie, kto w jakiej grupie się znalazł! 
 
Kronikarstwo wciągało mnie coraz mocniej, ale z drugiej strony czerpałem dużo wiedzy oglądając telewizyjne transmisje. Co powiedział komentator, jak nazwał daną sytuację na boisku. Chłonąłem praktycznie każde słowo Dariusza Szpakowskiego czy Andrzeja Zydorowicza, ponieważ właśnie oni najczęściej komentowali reprezentacyjne mecze. W pewnym momencie zacząłem to zainteresowanie przenosić na lokalny grunt. Zapisywałem więc wyniki meczów, które z chłopakami rozgrywałem na klepiskach gdzieś pod lasem. Notowałem składy, strzelców bramek, minuty w jakich padały gole (najczęściej graliśmy 2x30 minut z pięciominutową przerwą, ale to też zależało od pory roku, latem dogrywki trwały tyle samo, co jedna połowa spotkania, do momentu gdy było już ciemno, nie widzieliśmy dobrze piłki a komary nie dały żyć). To zapisywałem już w domu, gdy odpocząłem, odrobiłem lekcje. Często porównywałem sytuacje z naszych meczów z różnymi pojedynkami reprezentacji Polski czy naszych drużyn w europejskich pucharach. Tak naprawdę język wypracowałem sobie dopiero wtedy, gdy zacząłem czytać gazety sportowe. Na początku wspominałem listopad 1992, kiedy rodzice kupili mi w Stąporkowie krakowskie “Tempo” oraz katowicki “Sport”. Ojciec stwierdził, że należy mi się, bo widział, że to mnie interesuje. Przeczytałem od deski do deski i… potem już nic nie było takie jak przedtem. Wpadłem na dobre. Męczyłem rodziców przy każdej najbliższej okazji, aby kupili mi którąś z tych gazet. 
 
W styczniu 1993 roku po raz pierwszy przeczytałem “Przegląd Sportowy”, dwa miesiące później tygodnik “Piłka Nożna” oraz “Piłka Nożna Plus”. Stało się! Wkroczyłem do wielkiej rodziny kibiców, czytelników. Jak dotąd słuchałem “Szpaka” i “Zydora”, tak teraz jeszcze dodatkowo chłonąłem prawie każde słowo relacji i komentarza Romana Hurkowskiego, Pawła Zarzecznego, Kazimierza Oleszka, Dariusza Kurowskiego, Jacka Kmiecika, Romana Kołtonia, Mirosława Skórzewskiego, Jerzego Cierpiatki i jeszcze wielu innych dziennikarzy sportowych pracujących w wyżej wymienionych gazetach. Poszerzyłem swój zasób słownictwa, jakby na przekór temu co twierdzą niektórzy, że u sprawozdawców sportowych jest on najuboższy. Pamiętam, że na przykład relację Hurkowskiego z meczu Polska - San Marino w Łodzi wiosną 1993 roku rozbierałem na czynniki pierwsze, analizowałem każde jego słowo. 
Legendarny, nieżyjący już dziennikarz, zatytułował sprawozdanie jednym słowem "Diletanti". Z włoskiego oznacza "Amatorzy" i nawiązywało do formy, jaką nasi piłkarze zaprezentowali na tle, nomen omen, właśnie futbolowych amatorów, którzy grę w piłkę łączyli z pracą w innych zawodach.
Od tej pory, jeśli tylko w szkole zadano do napisania wypracowanie na dowolny temat, to zawsze u mnie królował sport i piłka nożna, do czego zresztą nauczyciele zdążyli przywyknąć. - Nic dziwnego, kiedy tylko mamy dowolny temat, Piotrek zaraz nam serwuje piłkarskie historie - oznajmiła kiedyś przy całej klasie moja szkolna wychowawczyni Teresa Garczyk. Byłem typowym humanistą, ale do umiejętności sklecenia ciekawego zdania dokładałem jeszcze coś - potrafiłem opisać to, co dzieje się wokół, albo co zaobserwowałem. No i łapałem się na tym, że korzystałem ze zwrotów, jakie w swoich relacjach umieszczali owi dziennikarze sportowi. Interesowałem się ponadto geografią i historią, te wszystkie dziedziny łączyłem niekiedy w całość. Wiedziałem jedno - chcę pisać o sporcie tak jak oni, albo komentować mecze. Jak Szpakowski. Ponieważ jednak trzeba było dbać o swój warsztat, to jeszcze postanowiłem podsłuchać, jak spotkania komentują radiowcy. 
 
22 września 1993 roku Polska walczyła na wyjeździe z Norwegami i wtedy po raz pierwszy wpadłem na pomysł, aby na magnetofonową kasetę nagrać transmisję radiową (z komentarzem Tomasza Zimocha), jednocześnie cały pojedynek obejrzałem w telewizji. Tu spoglądałem na ekran, zaś z kuchni dochodziły okrzyki legendarnego komentatora, który potrafił w niezwykły sposób podkręcić emocje. Przegraliśmy 0:1, po meczu był żal, ale ja przez kolejne dwie godziny słuchałem relacji, którą nagrałem na kasetę BASF. Dzięki temu mogłem jeszcze raz analizować to, co wydarzyło się na boisku. Rankiem do szkoły udałem się niewyspany i zmęczony, przede wszystkim zrezygnowany z powodu wyniku biało-czerwonych. Radio wciągnęło mnie jednak na dobre i od tej pory nagrywałem praktycznie każde spotkania reprezentacji czy ważniejsze naszych zespołów w europejskich pucharach. Do panteonu moich idoli dziennikarskich dołączyli więc, oprócz Zimocha, także Andrzej Janisz, Tadeusz Kwaśniak, gdyż oni w Polskim Radiu najczęściej relacjonowali piłkarskie wydarzenia. Jeśli chodzi o radio, wiosną odkryłem jeszcze audycję Studio S-13. Bardzo dobrą, popularną, w profesjonalny sposób informującą o tym, co działo się w polskiej lidze. 

W ciągu dwóch godzin reporterzy z różnych stadionów przekazywali kilkuminutowe relacje ze swoich spotkań. Radio wysyłało sprawozdawców na te obiekty, gdzie rozgrywano najciekawsze pojedynki. W ten sposób miałem więc na bieżąco wieści z meczów Legii Warszawa, Górnika zabrze, Widzewa Łódź, Lecha Poznań czy innych. Tradycją S-13 stało się, że kiedy na którymś ze stadionów padł gol, wtedy prowadzący w studiu natychmiast łączył się z wysłannikiem i ten na gorąco opowiadał co się dzieje na placu gry. Często znowuż bramki padały w momencie, gdy dany reporter planowo wchodził na antenę. Dynamika, zmienne sytuacje - to było prawdziwe atuty tej audycji. Kibic przed odbiornikiem nie mógł narzekać na brak adrenaliny, mimo, iż nie widział meczu na żywo. Z telewizyjnymi transmisjami spotkań polskiej ligi różnie w tamtych latach bywało. Zdarzało się, że były retransmitowane, bądź na przykład na żywo można było je oglądać dopiero... w drugiej połowie. Stąd Studio S-13 stawało się świetną alternatywą. 
Ja oczywiście czerpałem pełnymi garściami z tych radiowych sprawozdań, analizując słowa komentującego, barwę głosu, różne takie detale. Miałem wrażenie, że mecze, które oni relacjonują, toczą się w dwa razy szybszym tempie niż te oglądane w telewizji. Mogło to być jednak tylko moje młodzieńcze wrażenie. Tak czy inaczej, każde sobotnie popołudnie, jeśli tylko trwał sezon piłkarski, to był dla mnie czas święty - zarezerwowany jedynie na S-13.
Z telewizyjnych programów byłem też fanem “Wielkiej Piłki”. Już sama czołówka zachęcała (gol Kowalczyka w finale igrzysk w Barcelonie, potężne uderzenie Jana Karasia w poprzeczkę w meczu Polska - Brazylia na mundialu w Meksyku 86 i jeszcze wiele innych ciekawych ujęć), zaś w ciągu pół godziny autorzy przypominali różne wielkie wydarzenia z historii futbolu, najczęściej mistrzostw świata. Były więc zarówno słynne mecze Polaków w 1974, 1978 czy 1982 roku, jak też mecze innych legend piłki nożnej, fragmenty finałów mundiali. To dzięki temu programowi widziałem urywki niezapomnianych spotkań, wiele odbywało się, kiedy mnie jeszcze nie było na świecie. "Wielką Piłkę" prowadził Dariusz Szpakowski. Szkoda, że dość szybko (nie wiedzieć czemu) zniknęła z anteny. Od końca 1993 roku prowadziłem w grubym zeszycie z ciemnozielonymi okładkami zapiski z kolejnych meczów - od naszej reprezentacji po pucharowe, a nawet ciekawsze batalie ligowe, na przykład Legii Warszawa z Górnikiem Zabrze czy Widzewem Łódź. W połowie lat 90. najwyższa klasa rozgrywkowa nad Wisłą dostarczała najwięcej emocji, kiedy mierzyły się wspomniane ekipy, plus na przykład GKS Katowice czy Łódzki Klub Sportowy i Lech Poznań. W pewnym momencie do czołówki pukały też Hutnik Kraków czy Zagłębie Lubin. 
Pomijając “niedzielę cudów” na finiszu sezonu 1992-93, kwestia tytułów mistrzowskich rozstrzygała się najczęściej w bezpośrednich potyczkach Legii z Górnikiem czy Widzewem. Dopiero pod koniec tamtej dekady do czołówki śmielej zaczęła pukać Wisła Kraków, gdy klub przejął myślenicki potentat Bogusław Cupiał, właściciel Tele-Foniki.
Wracając do moich doświadczeń z prasą sportową. Wyniki lokalnych zespołów śledziłem najczęściej w “Echu Dnia” czy “Słowie Ludu”, od pewnego momentu także w “Gazecie Skarżyskiej”. Zaczynałem je czytać zwykle od końca, co nie znaczy, że nie interesowały mnie inne dziedziny życia. Interesowałem się geografią, historią, natomiast nie “po drodze” było mi z matematyką. Kiedy uczyłem się już w liceum w Skarżysku, kupno prasy sportowej, najczęściej “Przeglądu Sportowego” czy “Piłki Nożnej” stało się obowiązkowym punktem tygodnia. 
PIOTR STAŃCZAK 

W NASTĘPNYM ODCINKU - 6 WRZEŚNIA 
“Janosik” zadebiutował z kadrą, ja w dziale sportowym * Mamy następną klątwę - łotewską * Jak powąchałem murawy Stadionu Śląskiego * Polska - Anglia w kotle, czyli co ja robię tu? 

W POPRZEDNIM ODCINKU: 
 
KSIĄŻKĘ "NA BIAŁO-CZERWONYM SZLAKU" JAKO EBOOK ZNAJDZIECIE TUTAJ 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dawne gwiazdy futbolu uświetnią 100-lecie Klubu Sportowego Warka. Będzie wielka feta

PIŁKA NOŻNA. Klub Sportowy Warka obchodzi 100-lecie istnienia. Wielka impreza jubileuszowa odbędzie się w sobotę 24 czerwca. Wśród uczestników jest Reprezentacja Gwiazd Piłkarzy Polskich. Jej mecz z oldbojami Warki komentować będzie Dariusz Szpakowski. 

Dawne piłkarskie gwiazdy zagrają dla chorego Tymusia w Grodzisku Mazowieckim

PIŁKA NOŻNA. Trwa już odliczanie do charytatywnego turnieju na rzecz chorego Tymusia, który odbędzie się 27 stycznia 2024 roku w Grodzisku Mazowieckim koło Warszawy. Wystąpi między innymi Reprezentacja Gwiazd Piłkarzy Polskich. 

Reprezentacja Gwiazd uświetni jubileusz Orła Łowyń. Zagrają dawni kadrowicze i ligowcy!

PIŁKA NOŻNA. Reprezentacja Gwiazd Piłkarzy Polskich rozpoczyna cykl wiosennych spotkań. Na początek będą mogli obejrzeć ją kibice w Łowyniu w Wielkopolsce. Dawni kadrowicze czy też uczestnicy Ligi Mistrzów oraz znani polscy ligowcy uświetnią 75-lecie tamtejszego klubu Orzeł!