Na biało-czerwonym szlaku, część 9: Razem z Kazikiem liczę minuty bez gola. Kijów na dobry początek. Narodził się Kałużny, narodziła się drużyna. 1 września złapały mnie drgawki!
"Na biało-czerwonym szlaku" to książka, która zrodziła się z pasji do
piłki nożnej i w ogóle sportu. Od dziś będę publikował ją w odcinkach na
moim blogu. Zachęcam do lektury i podróży po wielkich stadionach oraz
lokalnych i wiejskich boiskach. Dziś część dziewiąta!
Reprezentacja Polski przed pamiętnym meczem z Norwegią 1 września 2001 roku na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Foto Łączy Nas Piłka/PAP
Jesienią 1999 roku, po przegranych kwalifikacjach do Mistrzostw Europy, zacząłem odczuwać, jakoby ta moja ślepa miłość do polskiej reprezentacji zaczyna ciążyć. Ciągle wiara, nowe eliminacje, selekcjonerzy, następne losowania i nadzieje i na koniec klapa… Miałem szczerze dość. Podopieczni Wójcika wypuścili szansę na samym finiszu. Z drugiej strony szkoda było tej atmosfery, wiary, nadziei i jednak coraz większego zainteresowania meczami reprezentacji wśród kibiców. Zmieniły się także władze Polskiego Związku Piłki Nożnej, prezesem został Michał Listkiewicz, który zastąpił Mariana Dziurowicza. Stanowisko wiceszefa związku objął Zbigniew Boniek. Znakomity sędzia i legendarny piłkarz w duecie. Mieli jednak twardy orzech do zgryzienia - komu powierzyć misję prowadzenia najważniejszej piłkarskiej drużyny nad Wisłą i Odrą. Faworytów w tamtym okresie było dwóch - Franciszek Smuda, który trzy lata wcześniej poprowadził Widzew Łódź w Lidze Mistrzów i zdobył także z tym klubem dwa tytuły mistrzowskie w kraju oraz Henryk Kasperczak, przed laty jeden z “Orłów Górskiego”, wtedy zaś posiadający już doświadczenie jako szkoleniowiec afrykańskich reprezentacji - Wybrzeża Kości Słoniowej oraz Tunezji (z tą drugą wystąpił w mundialu we Francji). Zarząd PZPN tymczasem mocno zaskoczył. Mnie na pewno.
O Jerzym Engelu, jako niespełna dwudziestoletni już wtedy kibic, nie wiedziałem praktycznie nic. Zapewne dlatego, że kiedy jeszcze prowadził w rodzimej lidze Legię Warszawa, ja byłem w wieku przedszkolaka, a potem, prawie całe lata dziewięćdziesiąte pracował w klubach na Cyprze, a fanem tamtejszego futbolu, nie ma co ukrywać, nie byłem. Engel wrócił jednak do kraju, zaczął odbudowywać Polonię Warszawa, która na przełomie 1999-2000 stała się czołowym klubem w Polsce i wywalczyła w końcu mistrzostwo kraju. Szczerze jednak wątpiłem, czy dokona tego, czego nie zrobił Wójcik, znany przecież ze zdolności motywacyjnych i menedżerskich. Poza tym zacząłem studia dziennikarskie w Kielcach i to jednak im zacząłem poświęcać więcej miejsca i uwagi niż rozmyślaniu o tym, czy reprezentacja podoła. Tymczasem odbyło się losowanie grup eliminacyjnych do Mistrzostw Świata w Korei i Japonii w 2002 roku. Trafiliśmy na Norwegów, Ukrainę, Walię, Białoruś oraz Armenię. - Grupa taka sobie - pomyślałem. Faworytem byli Norwegowie, uczestnicy dwóch ostatnich mistrzostw świata oraz Euro w 2000 roku. Mieliśmy również przykre doświadczenia z konfrontacji z nimi w 1993. Ukraińcy dopiero zaczynali rywalizację na międzynarodowym poziomie, ale już dochowali się wielkich gwiazd - Andrija Szewczenko oraz Siergieja Rebrowa. Walijczycy to wiadomo - twardzi Wyspiarze. Z Białorusią w latach 90. dwa razy graliśmy towarzysko i zawsze padał remis 1:1. Armenia to również był zespół nieobliczalny, choć jawił się najbardziej egzotycznie. Jedno trzeba Engelowi oddać - nie bał się podejmować odważnych, niekiedy rewolucyjnych decyzji kadrowych. Wraz z odejściem Wójcika ze stanowiska z reprezentacją pożegnała się także większość olimpijczyków z Barcelony. Pozostali w niej obrońcy Tomasz Wałdoch, Marek Koźmiński, pomocnik Piotr Świerczewski i Andrzej Juskowiak.
Ten ostatni jednak, kiedy jeszcze w 1998 roku strzelił swoją trzynastą bramkę w pierwszej reprezentacji, nie mógł przełamać strzeleckiej niemocy i odnosiłem wrażenie, że jego pozycja w kadrze zaczyna wyraźnie słabnąć. Engel dawał jednak szansę młodym, choćby braciom Michałowi i Marcinowi Żewłakowom czy Jackowi Krzynówkowi, natomiast w bramce postawił na Jerzego Dudka.
Nadszedł magiczny 2000 rok, ale początkowo przełomu w naszej reprezentacji nie przyniósł. W pierwszym towarzyskim spotkaniu w Kartagenie ulegliśmy mocnym jak zawsze Hiszpanom 0:3. Dostaliśmy lekcję futbolu. Nieco lepiej wypadliśmy na Saint Denis przeciwko Francji. Przeszkadzaliśmy mistrzom świata jak mogliśmy, ale ostatecznie przegraliśmy skromnie 0:1, gola w samej końcówce strzelił nam Zinedine Zidane. O ile jeszcze porażki w sparingach z czołowymi zespołami Europy i Świata można było wpisać w koszty, tak wiosenne, bezbramkowe remisy z Węgrami na wyjeździe i u siebie w Poznaniu z Finlandią już mocno napawały niepokojem. Pod wodzą Engela biało-czerwoni rozegrali cztery mecze, efekt był taki, że nie zdobyli w nich choćby jednej bramki. Jeśli jeszcze dodać do tego dwa spotkania z jesieni 99 z Anglią i Szwecją, to niemoc trwała znacznie dłużej. - Czegoś takiego nie przeżyłem nawet w czasie upiornej jesieni 93, kiedy przegraliśmy pięć spotkań z rzędu, ale chociaż dwa razy trafiliśmy do bramki przeciwników - myślałem.
Przed meczem z Finlandią raczyłem się ze znajomymi wyskokowymi trunkami. To był taki okres w moim życiu, kiedy nie miałem pracy, dziewczyny, a studia zaoczne i tak nie wypełniały zbyt wiele czasu, najwyżej co drugi weekend. Zdążyłem na drugą połowę, obejrzałem ją i ogarnął mnie żal, pomieszany z ironią. Nie tylko mnie. Wiosną 2000 roku Kazik Staszewski z zespołem Kult nagrał słynną piosenkę “Cztery pokoje”. Wytykał w niej przeróżne patologie w życiu społecznym oraz politycznym w Polsce. Zauważył choćby, że “od czasu upadku komuny biurokracja rozrosła się trzykrotnie” i że “Los Angeles ma 20 a Warszawa ponad 700 radnych” zaś “samochody to nie Ruscy kradną, tylko robią to właśnie Polacy”.
Uwagi Kazika nie umknął jednak też i fakt, że “Polscy piłkarze od kilkuset minut nie strzelili gola”. Piosenkę zakończył słowami “O losie słodki”. Niestety, ja również coraz częściej zacząłem liczyć te minuty bez zdobytej bramki.
Te nasze wyprawy na mecze do oddalonego o 10 kilometrów Henrykowa ogólnie przysporzyły nam kibiców. Drużyna mieściła się do trzech samochodów. Wracaliśmy późnym, niedzielnym popołudniem. Początkowo w lidze dostawaliśmy niestety “w plecy”, ale z każdym meczem było lepiej i w końcu zaczęliśmy wygrywać.W czerwcu 2000 roku przełamała się wreszcie także i reprezentacja Polski. W tym sensie, że wreszcie strzeliła bramkę i Kazikowe śpiewanie straciło swój pierwotny wydźwięk. W towarzyskiej potyczce ulegliśmy współgospodarzom zbliżających się Mistrzostw Europy, Holendrom 1:3 (1:1). Mecz odbył się w szwajcarskiej Lozannie. Prowadzenie dał “Pomarańczowym” Frank de Boer, ale tuż przed przerwą wyrównał Paweł Kryszałowicz, który za kadencji Engela stał się podstawowym napastnikiem kadry. W drugiej połowie Holendrzy wzięli się jednak do roboty, Patrick Kluivert dwukrotnie pokonał Jerzego Dudka. Kilka tygodni później Polacy, tylko jako kibice, musieli obserwować ciekawe zmagania w finałach Mistrzostw Europy w Belgii i Holandii. Tytuł wywalczyli Francuzi, w decydującym spotkaniu pokonali Włochów 2:1. - Odjechała nam ta piłkarska Europa - myślałem wielokrotnie, gdzieś tam pocieszając się, że ostatecznie faworyt naszej grupy w eliminacjach do mundialu czyli Norwegowie, niczego na boiskach Beneluksu nie zawojowali (odpadli w grupie). Do ćwierćfinału nie awansowali też nasi niedawni rywale z eliminacji - Szwedzi i Anglicy.
Jerzy Engel zaczął czynić starania, aby polskie obywatelstwo otrzymał Nigeryjczyk Emmanuel Olisadebe, napastnik, który brylował w Polonii Warszawa. Selekcjoner dobrze znał czarnoskórego zawodnika, zresztą popularny “Emsi” także traktował go jak “futbolowego ojca”. Otrzymanie polskiego paszportu dawało piłkarzowi możliwość historycznego występu w biało-czerwonych barwach. Decyzja Engela wśród wielu kibiców wzbudziła zdziwienie i kontrowersje, po raz pierwszy w dziejach reprezentacji Polski wystąpił w niej futbolista z afrykańskim rodowodem. Nie miałem osobiście problemów z jego narodowością (wszak Nigeryjczycy to nacja uzdolniona piłkarsko), raczej byłem sceptyczny co do tego, czy akurat Olisadebe będzie lekiem na naszą nieskuteczność. Myliłem się… W sierpniu, tuż przed rozpoczęciem eliminacji do mundialu zmierzyliśmy się towarzysko z Rumunią w Bukareszcie. Ci do 79 minuty prowadzili 1:0 po golu Adriana Ilie, ale właśnie wtedy do wyrównania doprowadził “Emsi”! - Może jednak z tej mąki będzie chleb - pomyślałem. Choć w grupie nie mieliśmy europejskich potentatów, to jednak i tak nie byliśmy w tym gronie faworytem. 2 września udaliśmy się do Kijowa na pojedynek z Ukrainą, którą trenował słynny Walery Łobanowski. Optymistycznie można było zakładać remis. Tak, punkt na starcie eliminacji z silnym przeciwnikiem na pewno by nas ucieszył. Tymczasem mecz miał całkowicie inny przebieg. Już w drugiej minucie Olisadebe wykorzystał dośrodkowanie Marka Koźmińskiego z lewej flanki i głową wpakował piłkę do ukraińskiej bramki. Wprawdzie dziesięć minut później, za sprawą Szewczenki gospodarze wyrównali, ale Polacy konsekwentnie trzymali się swojej taktyki. W 38 minucie zamieszanie pod bramką miejscowych znów wykorzystał Olisadebe. Na przerwę ze zmoczonego po deszczu boiska schodziliśmy w dobrych nastrojach. Kiedy w 58 minucie na 3:1 podwyższył Radosław Kałużny, byliśmy niemal w euforii. Takiego obrotu sprawy nie spodziewali się chyba nawet najbardziej zagorzali kibice biało-czerwonych. Ba! Mogliśmy pokusić się jeszcze o czwartego gola, ale rzutu karnego nie wykorzystał Juskowiak.
“Jedenastkę” wypracował nikt inny, jak “Emsi”. Bezsprzecznie był jednym z bohaterów meczu, który zapracował na sympatię coraz większego grona kibiców, w tym również i moją. Po końcowym gwizdku sędziego Polacy, w symbolicznym kółku, zaprezentowali taniec radości.
Trzy punkty zainkasowane na trudnym terenie na samym starcie eliminacji to było coś. Starałem się jednak sam uspokoić własną euforię. Pamiętałem wszak o tym, że jeszcze dwa lata wcześniej, w pierwszym meczu o punkty w kwalifikacjach do Euro 2000, także wygraliśmy na wyjeździe z Bułgarią, a ostatecznie i tak na finały nie pojechaliśmy… Tak czy inaczej wygrana w Kijowie podbudowała zespół, który miesiąc później rozegrał dwa kolejne spotkania o punkty w eliminacjach. Najpierw w Łodzi podejmowaliśmy Białoruś. Jak już wspomniałem, poprzednie dwie towarzyskie potyczki z tym przeciwnikiem kończyły się remisami. Tym razem wszystko potoczyło się po naszej myśli. W 24 minucie wynik otworzył Radosław Kałużny. Niestety, Białorusini nie odpuszczali, przed przerwą doprowadzili do wyrównania. Zapowiadała się ciężka batalia. Na szczęście mieliśmy w swoich szeregach Kałużnego. Popularny “Tata” w 63. a potem 74 minucie dwa razy wpakował piłkę do bramki rywala zza naszej wschodniej granicy i tym samym zapewnił nam zwycięstwo 3:1. Po raz kolejny zastosowaliśmy skuteczną taktykę, w której Kałużny odgrywał kluczową rolę. Głównie przy stałych fragmentach gry, bądź dośrodkowaniach ze skrzydła. Radek wbiegał w pole karne ze środka pola i zaskakiwał przeciwników. Fakt faktem, po dwóch spotkaniach eliminacyjnych miał na koncie cztery zdobyte bramki! Nieźle, jak na nominalnego defensywnego pomocnika, w przeszłości także obrońcy.
Zmotywowani, z sześcioma “oczkami” na koncie, przystąpili cztery dni później do trzeciej już potyczki, tym razem w Warszawie z jak zawsze niewygodnymi Walijczykami. Wyspiarzy prowadził jako trener legendarny Mark Hughes, były świetny piłkarz między innymi Manchesteru United. W tym samym klubie występowała ówczesna gwiazda Walijczyków, Ryan Giggs. W starciu z nimi nie poszło nam już tak łatwo i skutecznie. Nie potrafiliśmy znaleźć sposobu na twardych, grających konsekwentnie w obronie przeciwników, choć oni również nie zdołali zrobić nam krzywdy i pokonać Jerzego Dudka. Więcej było w tym spotkaniu przepychanek niż ładnej piłki. My niestety dostosowaliśmy się do tego topornego, walijskiego stylu gry. Ataki pozycyjne w naszym wykonaniu nie przyniosły rezultatu, zresztą nie była to nigdy mocna strona naszego piłkarstwa. Bezbramkowy remis bardziej urządzał gości, trzeba było jednak zadowolić się i tym skromnym dorobkiem. Byliśmy liderem tabeli po trzech seriach spotkań, mieliśmy siedem punktów, jeden więcej niż Białoruś i Ukraina. Słabo wystartowali Norwegowie, uzyskali dwa punkty w trzech pojedynkach. To wszystko zapowiadało ciekawą i wyrównaną grupową walkę o awans w 2001 roku.
Jesienią kończyły się też rozgrywki w gminnej lidze w Henrykowie. Moją drużynę z Odrowążka czekały rewanże. Ze względu na początek drugiego roku studiów grałem już mniej niż wiosną, ale zespół radził sobie lepiej i wskoczył na trzecie miejsce. Załapałem się do składu na jedną z ostatnich potyczek, z Sołtykowem. Byli od nas słabsi, wypunktowaliśmy ich 7:2. Przypieczętowałem naszą victorię, zdobywając ostatniego gola. Widziałem wcześniej, że ich bramkarz nie interweniuje zbyt pewnie, a każdy kolejny gol zmniejsza mu pewność siebie. Dostałem podanie, pociągnąłem z piłką do 20 metra i huknąłem ile sił prawą nogą. Futbolówka nabrała rotacji, sołtykowski golkiper wprawdzie odbił ją rękoma, ale złapać nie zdołał i po chwili musiał wyjmować z siatki! Ryknąłem z radości. - Tyle mojego, choć na zakończenie ligi udało się raz trafić do siatki - pomyślałem sobie. Cieszyli się też kumple, nawet byli pozytywnie zaskoczeni, bo ja do bramkostrzelnych czy choćby kreujących grę zawodników nie należałem. Okazało się, że moim atutem są jednak cały czas uderzenia z dystansu. Cieszyliśmy się z miejsca na podium, choć zespół nie utrzymał się w tym składzie, rok później już nie przystąpiliśmy do ligi. Ja też miałem coraz mniej czasu (i ochoty) kopać piłkę w rodzinnych stronach pod lasem.
Nasza reprezentacja XX wiek zakończyła jeszcze towarzyską potyczką w listopadzie z Islandią. Na stadionie warszawskiej Legii zwyciężyliśmy 1:0 po golu Tomasza Frankowskiego z rzutu karnego, wówczas czołowego snajpera Wisły Kraków. Zakończyliśmy 2000 rok w znacznie lepszych nastrojach niż poprzedni. Obawiałem się jednak cały czas, czy tej szansy, którą sami sobie tak pięknie otworzyliśmy, nie zmarnujemy…Tak, jak udanie żegnaliśmy XX wiek, tak efektownie powitaliśmy nowe tysiąclecie. Na Cyprze zmierzyliśmy się towarzysko ze Szwajcarami. Rozgromiliśmy Helwetów 4:0 (2:0) po bramkach Olisadebe, Pawła Kryszałowicza, Tomasza Hajto z karnego i Jacka Krzynówka. Ten ostatni w tym pojedynku, zdobył swojego pierwszego gola w reprezentacji (rozmowę z nim znajdziecie w dalszej części książki). Widać było, że możemy mieć pożytek z zawodnika, który jeszcze kilka lat wcześniej zaczynał grać w piłkę w niższych ligach w województwie łódzkim. Mecz ze Szwajcarią był próbą generalną przed arcyważny bojem o punkty z Norwegami w Oslo. Tam pojechaliśmy pod koniec marca. Nie mieliśmy najlepszych wspomnień z ostatniego meczu na tym obiekcie (porażka 0:1 w 1993 roku). Pamiętali je jeszcze nieliczni piłkarze obu reprezentacji. Pojedynek na stadionie Ullevaal obfitował we wszystko, co uwielbiają kibice, czyli bramki, zaskakujące zwroty akcji, twarde pojedynki i nerwy do końca. Do przerwy wypunktowaliśmy Wikingów, prowadziliśmy 2:0 po dwóch trafieniach Olisadebe. - Tej szansy nie możecie wypuścić z rąk panowie, pomścić to nieszczęsne 0:1 sprzed ośmiu lat - domagałem się przed telewizyjnym ekranem. Sytuacja skomplikowała się po zmianie stron. Miejscowi odżyli, w ciągu ośmiu minut Norwegowie dwukrotnie trafili do naszej bramki - uczynili to John Carew i Ole Gunnar Solskjaer (wtedy wielka gwiazda Manchesteru United). Zanim padł drugi gol dla gospodarzy, kontuzji barku doznał Adam Matysek. W bramce zmienił go Dudek, ale zanim na dobre powąchał murawy, już musiał wyjmować piłkę z siatki. Wielki plus dla naszej reprezentacji, że nawet mimo tych kłopotów i utraty dwubramkowej zaliczki nadal realizowała przedmeczową taktykę i nie wpadli w panikę. Mało tego, w 82 minucie ponownie objęli prowadzenie, którego już go nie oddali. Bartosz Karwan wykorzystał wrzutkę Michała Żewłakowa z rzutu wolnego i głową wpakował piłkę do siatki, uprzedzając rosłych norweskich obrońców. Wygraliśmy 3:2 na ciężkim terenie. Przybliżyliśmy się do finałów mistrzostw świata, jeszcze bardziej oddalając od nich Norwegów. Po czterech spotkaniach mieliśmy już dziesięć punktów na koncie!
Zacząłem z dumą przecierać oczy, czegoś takiego za swojego kibicowskiego życia jeszcze nie doświadczyłem. Skończyły się lata 90. i jednocześnie jakby w niepamięć zaczęły odchodzić wszelkie koszmary z nimi związane. Mieliśmy reprezentację ze stabilnym składem, wartościowymi zmiennikami, swoim stylem gry, gdzie głównym atutem nie były już tylko kontrataki. Potrafiliśmy bowiem zaskakiwać rywali także po stałych fragmentach gry, co przez ostatnie dziesięć lat zdarzało nam się bardzo rzadko. Teraz mieliśmy także Emmanuela Olisadebe. Chłopak z Nigerii w biało-czerwonej koszulce, czego się nie dotknął, to zamienił na gola. Już po meczu w Oslo miał na koncie cztery gole w samych tylko spotkaniach eliminacyjnych. Jeszcze rok wcześniej, o tej porze, irytowała mnie nieskuteczność, bezradność polskiej reprezentacji. Teraz? Jak “ręką odjął” te kłopoty. Poszliśmy za ciosem. Cztery dni po meczu w Oslo podjęliśmy w Warszawie najsłabszą w grupie Armenię. Dwa lata wcześniej ograliśmy ją skromnie na tym samym boisku 1:0 w sparingu za kadencji Wójcika. Tym razem pobiliśmy ją 4:0 (2:0). Gole zdobyli Michał Żewłakow z rzutu karnego, Olisadebe, Marcin Żewłakow i Bartosz Karwan. Wbrew temu, co sugeruje wynik, nie był to dla nas spacerek. Przeciwnik grał twardo, agresywnie i tak naprawdę dopiero w końcówce pozbawiliśmy go wszelkich złudzeń.
Na półmetku eliminacji mieliśmy trzynaście punktów, byliśmy liderem i jakoś coraz bardziej przemawiała do mnie perspektywa oglądania reprezentacji Polski w finałach mundialu! Kiedy w nią uwierzyłem? Na początku czerwca.Serię rewanżowych pojedynków rozpoczęliśmy w walijskim Cardiff. Był to znacznie ciekawszy pojedynek niż ten rozegrany osiem miesięcy wcześniej w Warszawie. Pewnie dlatego, że podopieczni Hughesa na własnym terenie zagrali o wiele bardziej ofensywnie. To zresztą przyniosło efekty, bo w 14 minucie Nathan Blake dał im prowadzenie… Polacy jednak, podobnie jak w Oslo, grali konsekwentnie i po nieco ponad pół godzinie gry wyrównał Olisadebe, wykorzystując podanie Tomasza Iwana! “Emsi” zachował się jak prawdziwy… lis pola karnego, kompletnie zaskakując walijskich defensorów. Zacięty bój trwał jednak nadal. W 74 minucie Marek Koźmiński popisał się dalekim podaniem do Pawła Kryszałowicza, a ten pięknym uderzeniem lewą nogą pokonał Paula Johnesa. Rzuciliśmy Walijczyków na kolana na ich terenie. Nie zdołali już wyrównać. Wygrana 2:1 znacznie przybliżyła nas do awansu, dokładnie rok przed rozpoczęciem mundialu. Ten mecz był symboliczny dla Andrzeja Juskowiaka - po raz ostatni wystąpił w biało-czerwonych barwach. Engel nie widział go już w kadrze, zresztą były król strzelców olimpiady w Barcelonie nie przekonywał formą i to rozstanie nastąpiło chyba bez wzajemnego żalu.
To były szczególne dni także dla mnie i w pewnym sensie dzięki ówczesnym meczom reprezentacji zacząłem również pisać własną historię w dziennikarstwie! Po kolei jednak… Kończyłem drugi rok studiów w kieleckim "Wańkowiczu" i to, czego się uczyłem w dawnym biurowcu Exbudu w Dyminach, chciałem skonfrontować w praktyce. Jeden z moich ówczesnych uczelnianych kumpli któregoś dnia mówi do mnie: - W Kielcach rusza nowy dziennik, nazywa się "Metro". Spróbuj.
Spróbuję (pomyślałem). W znanym biurowcu przy Piotrkowskiej, na szóstym piętrze (jedną kondygnację niżej mieściło się Radio Fama) oznajmiłem ówczesnym redaktorom, że chcę współpracować. - Niech pan coś napisze i przyniesie, zobaczymy - oznajmili.
Następnego dnia przychodzę. - O, jest pan, no dobrze, spróbujemy - usłyszałem. Pytają o propozycje tematów, więc strzeliłem coś w rodzaju, że... Zinedine Zidane przechodzi do Realu Madryt. Redaktor Krzysztof Wieczorek pyta: - A skąd pan wie, że przechodzi?
- Czytałem w telegazecie - odparłem. Tak wiem, Krzysztof popatrzył na mnie nieco pobłażliwie i powiedział tak: - Skoro pan tak się interesuje sportem to mam inny temat. Za dwa dni jest mecz Armenia - Polska. Proszę zrobić nam sondę uliczną, przepytać ludzi, jaki wynik typują. Pięć osób "z ulicy" i dwoje znanych kielczan, dajmy na to, że komendanta miejskiego policji (nie pamiętam nazwiska, chyba Winiarski) oraz komendanta straży pożarnej (Gacek?).
- Zrobię - odpowiedziałem (pomyślałem, że sprawa bardzo łatwa, na piłce się znam, mecze oglądam, phi, uwinę się szybko).
- Umie pan robić zdjęcia cyfrówką - pytają redaktorzy?
- Nie... - byłem szczery.
Szkolenie trwało dwie minuty. Załapałem o co chodzi. Tak w ogóle o co chodziło w tym meczu z Armenią. Otóż nasza reprezentacja, w razie zwycięstwa w Erewaniu miała bilety do Azji już prawie na wyciągnięcie ręki. Nadzieja w narodzie była bardzo duże, wśród kielczan, których pytałem o wynik też. Wszystko fajnie, każdy prawie rozmawiał, tyle, że schody zaczynały się, gdy prosiłem o to, żeby ich sfotografować. Większość wymigiwała się. Jakimś cudem do południa ogarnąłem te pięć osób, ale brakowało dwóch VIP-ów. Do komendanta straży Gacka zadzwoniłem z budki telefonicznej mieszczącej się na kieleckiej Rogatce (blisko stamtąd było do siedziby "Słowa Ludu"). Pogadaliśmy, bo też był kibicem. Do komendanta policji postanowiłem udać się osobiście, dyżurny odnotował po co przychodzę, ustawiłem się w kolejce przed sekretariatem i czekałem, czekałem, z gabinetu komendanta wychodzili kolejni interesanci. Stwierdziłem, że za długo trzeba będzie czekać, wyszedłem więc, szwendałem się po ulicach bijąc z myślami co tu zrobić, aż w końcu z pobliskiej, innej budki telefonicznej zadzwoniłem do komendy, poprosiłem o rozmowę z wicekomendantem Wątorkiem. Pięć minut i po sprawie. W redakcji ekipa "Metra" przyjęła mnie z niekłamaną ulgą, spodziewali się najwidoczniej, że zaginąłem w akcji niczym Chuck Norris w Wietnamie. Potem musiałem jeszcze napisać tę nieszczęsną sondę, w międzyczasie okazało się, że redakcja nie posiada zdjęcia wicekomendanta Wątorka, potrzebny był więc inny rozmówca. Redaktorzy widzieli jednak już, że ledwie zipię, pozwolili opisać te sześć osób, a jeden z nich zatelefonował do Bronisława Opałki (Genowefa Pigwa) i tamten opowiedział o swych prognozach na mecz Armenia - Polska. Wróciłem busem do domu w takim stanie, jakbym kilka ton węgla przewalił.
Tak z kronikarskiego obowiązku - w Erewaniu zremisowaliśmy 1:1 po bardzo brzydkim meczu. Wprawdzie w 4 minucie zaczęło się obiecująco, bo prowadzenie dał nam Kałużny. W jedenastej wyrównał jednak Artur Petrosjan. Potem już więcej było w tym pojedynku przepychanek, szarpaniny, wreszcie doszło do bójki. Gospodarze po czerwonych kartkach kończyli mecz w ośmiu, natomiast my w dziesięciu, bo z boiska wyleciał nasz stoper Jacek Bąk. Nie oglądałem tamtego “widowiska” w telewizji. W pewnym momencie, kiedy wracałem busem do domu, kierowca włączył radio i tam usłyszałem meldunek z Armenii.
Zyskaliśmy jeden punkt, ale straciliśmy dwa i świętowanie trzeba było przełożyć o trzy miesiące. Mnie cieszyło jednak co innego - na gorącym terenie mimo wszystko zespół pokazał charakter “jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Tak, ta drużyna rodziła się także w bólach, nie zawsze było słodko.Nie pamiętam nawet, jak szybko minęły tamte wakacje. W sierpniu przeprowadziliśmy się bowiem do Skarżyska-Kamiennej i choć urządzanie się w nowym domu zajmowało trochę czasu, mojej uwadze nie umknął fakt, że oto 1 września na Stadionie Śląskim podejmiemy Norwegię, która już nie liczyła się w walce o awans. Mieliśmy na koncie siedemnaście punktów i wygrana ze Skandynawami zapewniała nam obecność w mundialu w 2002 roku, już bez względu na wyniki osiągane Białorusinów czy Ukraińców, którzy walczyli o drugie miejsce i prawo gry w barażach. Brakowało już tak niewiele i ja na tym finiszu… zacząłem się bać. Już całą sobotę chodziłem zdenerwowany, a po południu emocje sięgnęły zenitu. Na trybunach “kotła czarownic” świetna atmosfera, biało i czerwono. - Kurczę, żeby ta presja tylko nie spętała im nóg w takim momencie - myślałem sobie. Jest, pierwszy gwizdek, zaczynamy. Oglądam mecz i zaczynam czuć, że moje ciało dygoce. Nie potrafię usiedzieć w miejscu, wstaję, chodzę po całym pokoju. Przysiadam, wstaję, odwracam się tyłem do ekranu, ręce drżą, nogi drżą, w głowie biją się myśli. Każdą akcję przeżywam tak, jakbym walczył tam z nimi na tym Śląskim. Czułem to samo, co osiem lat wcześniej, kiedy na tym samym stadionie walczyliśmy z Anglikami. Całe szczęście, że wtedy, tego 1 września byłem sam w domu. Moje krzyki nikomu nie wadziły. W pierwszej połowie biliśmy głową w mur. Norwegowie, o dziwo, nieźle sobie radzili i wcale nie zamierzali ułatwiać nam zadania. Jerzy Dudek z trudem sparował piłkę nad poprzeczką po uderzeniu Steffena Iversena. Przełomowa była 45 minuta, ostatnie sekundy pierwszej połowy. W ogromnym zamieszaniu, do jakiego doszło w polu karnym Wikingów piłkę wyłuskał Kryszałowicz, nie miał zbyt wiele miejsca do oddania strzału, ale z jedenastu metrów posłał piłkę w prawy róg bramki rywala. Stadion wreszcie eksplodował, ja w domowym zaciszu również. - Jeeeeest! Dawać, dawać panowie! - darłem się na głos.
Całe szczęście, że zaraz była przerwa. Można było wyjść na podwórko i ochłonąć. Wokół jednak ulice były puste. Tak, mnóstwo ludzi z nadzieją oglądało to spotkanie, czekając na pierwszy po 16 latach awans do finałów mistrzostw globu. Ochłonąłem, ale nerwy nie ustąpiły. 1:0 to nic, jedna przypadkowa strata, dekoncentracja w polu karnym, błąd bramkarza i po balu. Obawiałem się takiej perspektywy, tym bardziej, że Norwegowie wcale z walki nie zrezygnowali. Nie była to już wprawdzie ta drużyna co kilka lat wcześniej pod wodzą Egila Olsena, ale jednak zawsze groźna. Obawy diabli wzięli w 77 minucie. Piotr Świerczewski przeprowadził kilkudziesięciometrowy rajd środkiem boiska, zagrał na lewą stronę do Marka Koźmińskiego, a ten zauważył wbiegającego w pole karne Olisadebe. Podał mu idealnie, “Emsi” dopełnił formalności. - Jeeeeeeeeest! - darłem się wniebowzięty. Tak, teraz to już nikt i nic nam nie zabierze tego awansu. Na pewno nie podłamani Norwegowie. - Osiem lat wcześniej to właśnie oni świętowali po meczu z nami swoją historyczną promocję do World Cup’94, zemsta w tym magicznym “kotle czarownic” była słodka - pomyślałem sobie, podczas, gdy egzekucja w naszym wykonaniu trwała. W 88 minucie trójkową akcję Karwan - Olisadebe - Marcin Żewłakow wykorzystał ten ostatni. Wygrana 3:0 nie pozostawiała żadnych złudzeń. Jako pierwszy zespół z Europy wywalczyliśmy awans do mundialu.
Nadszedł wreszcie kres “klątwy Bońka i Piechniczka”, którzy po nieudanych mistrzostwach w Meksyku w 1986 roku zapowiadali, że reprezentacja przez następnych piętnaście lat może mieć problem z awansem do wielkiej imprezy.
POLECAM:
Skąd wiedzieli? Nieważne, liczyłem sobie wtedy sześć lat. Teraz miałem już 21 i radowałem się, bo na moich oczach polscy piłkarze pisali kolejną piękną historię. Zazdrościłem Dariuszowi Szpakowskiemu, naszemu komentatorowi, którego rozradowani piłkarze po meczu oblali szampanem! Ja też miałem z okazji awansu przygotowane co nieco w domowym barku, ale powodzi w domu bynajmniej nie zrobiłem. Tak, ten 1 września 2001 to był w moim życiu wyjątkowy dzień! Szlag trafił całe lata 90., zawody, rozczarowania, zmarnowane szanse, te wszystkie słupki, poprzeczki, czerwone kartki, zepsute okazje strzeleckie, babole bramkarzy i gole tracone w końcówkach. Teraz, w XXI wieku, to my kontrolowaliśmy sytuację i nie było w tym niczego przypadkowe, a jeśli dopisało szczęście, to należało nam się - sprzyjało bowiem lepszym.
Niewiele pamiętam z meczu 5 września w Mińsku, kiedy niespodziewanie dostaliśmy lanie 1:4 (0:1) od Białorusi, a wszystkie gole dla gospodarzy strzelił Roman Wasiliuk. Honorową bramkę w samej końcówce uzyskał Marcin Żewłakow. Normalnie to waliłbym po takim meczu na alarm, ale w tamtej sytuacji? Porażka nie miała już dla nas znaczenia, awans wywalczyliśmy. Można było przyczepić się tylko (i aż!) głównie do profesjonalizmu biało-czerwonych, którym zanadto przedłużyło się świętowanie i zaliczyli wpadkę w meczu z rywalem żądnym rewanżu za porażkę rok wcześniej w Warszawie.
Na pożegnanie eliminacji, w październiku, na Stadionie Śląskim zremisowaliśmy z Ukrainą 1:1 (1:0). Gola zdobył dla nas Olisadebe w 39 minucie, wyrównał w 81 Andrij Szewczenko. Jego zespół zapewnił sobie drugie miejsce i grę w barażach. My te eliminacje mieliśmy z głowy, byliśmy pierwsi w tabeli z 21 punktami na koncie (sześć zwycięstw, trzy remisy, jedna porażka) już myśleliśmy tylko o Korei i Japonii.Reprezentacja awansowała do finałów mundialu, natomiast ja w tym samym czasie zacząłem stawiać pierwsze kroki w dziennikarstwie. Wiosną w kieleckim “Metrze” przeszedłem szybką szkołę, choć długo miejsca tam nie zagrzałem, zresztą ta gazeta niebawem upadła. Jesienią zakotwiczyłem się w “Tygodniku Skarżyskim” i tam właściwie od początku zajmowałem się wszystkim - interwencjami w sprawie dziurawych dróg, ktoś miał problem z urzędem, inny z tym, że ksiądz zamknął cmentarz na kłódkę, żądając opłat za wjazd od tych, którzy chcieli wyremontować nagrobki swoich bliskich. Zaczynało mnie to wciągać, choć czułem niedosyt, że nie zajmuję się bezpośrednio sportem. Jeszcze rok wcześniej pukałem w Kielcach właściwie po wszystkich redakcjach, nagabywałem kierowników działów sportowych, ale nikt nie chciał zatrudnić 20-latka bez doświadczenia czy polecenia. Jeśli coś tam napisałem na próbę, to lądowało w koszach. Być może trochę inaczej wyobrażałem sobie początki w mediach, ale z drugiej strony przyznam, że i tematy, którymi się zajmowałem, wywoływały zaangażowanie i przekonałem się, że na sporcie w gazecie świat się nie zaczyna ani nie kończy. Były to zresztą takie czasy, że informacje trzeba było zdobyć, swoje ścieżki wydeptać i “wyjeździć”.
Na początku trzeciego roku studiów moja ówczesna promotorka, znana kielecka dziennikarka Jadwiga Karolczak, zapytała: - Jaki będzie temat pańskiej pracy licencjackiej? Czym pan się interesuje?
- Napiszę o piłkarskiej reprezentacji Polski lat 90. - wypaliłem.
Karolczak zastanowiła się chwilę i powiedziała:
- To proszę napisać pracę pod tytułem “Piłkarska reprezentacja Polski lat 90. w prasie sportowej.
- Zgoda - oznajmiłem i niejako z marszu zacząłem przygotowania do tejże pracy, choć w perspektywie miałem jeszcze osiem miesięcy nauki na ostatnim roku. Część materiałów, starych gazet miałem w domu, ale chcąc przytoczyć relacje z ważniejszych meczów dekady, musiałem je uzupełnić. Umówiłem się na wizytę w Warszawie w redakcjach “Piłki Nożnej” i “Przeglądu Sportowego”. Obie odwiedziłem tego samego dnia. Pierwsza mieściła się przy Alejach Jerozolimskich, nieopodal skrzyżowania z ulicą Lindleya, druga przy Nowogrodzkiej, więc w sumie też niedaleko. Nie byłem jednak zmotoryzowany, więc drogę ze Skarżyska-Kamiennej do Warszawy musiałem pokonać porannym pociągiem, a potem z Dworca Centralnego ruszyć z przysłowiowego buta do miejsc, gdzie mistrzowie pióra opisywali sukcesy i porażki polskich sportowców. Pierwszego dnia w “Piłce…” przyjął mnie Roman Hurkowski, ówczesny sekretarz redakcji.
- Pan z Radomia? - zagadnął.
- Nie, ze Skarżyska - odpowiedziałem i uśmiechnąłem się nieśmiało, bo doświadczony redaktor pomylił się nieznacznie, powiedzmy o te 40 kilometrów. Kilka dni wcześniej, w rozmowie telefonicznej, przedstawiałem się, gdzie mieszkam, ale pewnie w nawale pracy gdzieś takie szczegóły mu umknęły.
- Napiszę o piłkarskiej reprezentacji Polski lat 90. - wypaliłem.
Karolczak zastanowiła się chwilę i powiedziała:
- To proszę napisać pracę pod tytułem “Piłkarska reprezentacja Polski lat 90. w prasie sportowej.
- Zgoda - oznajmiłem i niejako z marszu zacząłem przygotowania do tejże pracy, choć w perspektywie miałem jeszcze osiem miesięcy nauki na ostatnim roku. Część materiałów, starych gazet miałem w domu, ale chcąc przytoczyć relacje z ważniejszych meczów dekady, musiałem je uzupełnić. Umówiłem się na wizytę w Warszawie w redakcjach “Piłki Nożnej” i “Przeglądu Sportowego”. Obie odwiedziłem tego samego dnia. Pierwsza mieściła się przy Alejach Jerozolimskich, nieopodal skrzyżowania z ulicą Lindleya, druga przy Nowogrodzkiej, więc w sumie też niedaleko. Nie byłem jednak zmotoryzowany, więc drogę ze Skarżyska-Kamiennej do Warszawy musiałem pokonać porannym pociągiem, a potem z Dworca Centralnego ruszyć z przysłowiowego buta do miejsc, gdzie mistrzowie pióra opisywali sukcesy i porażki polskich sportowców. Pierwszego dnia w “Piłce…” przyjął mnie Roman Hurkowski, ówczesny sekretarz redakcji.
- Pan z Radomia? - zagadnął.
- Nie, ze Skarżyska - odpowiedziałem i uśmiechnąłem się nieśmiało, bo doświadczony redaktor pomylił się nieznacznie, powiedzmy o te 40 kilometrów. Kilka dni wcześniej, w rozmowie telefonicznej, przedstawiałem się, gdzie mieszkam, ale pewnie w nawale pracy gdzieś takie szczegóły mu umknęły.
Byłem, jako młodzian, nieco speszony, rozmawiając z legendarnym dziennikarzem sportowym w kraju. Czasu wiele nie miał, ale zaprowadził mnie do archiwum redakcji, pokazał, gdzie znajdują się zszywki wydań i ksero. - Muszę uciekać, bo dużo roboty. Kiedy pan skończy proszę do mnie przyjść - powiedział “Hurek”. Był człowiekiem bezpośrednim, może nieco szorstkim przy pierwszym kontakcie, ale z drugiej strony… fajnie się rozmawiało. Ponieważ wiedziałem, jakich wydań, z których roczników szukać, poszło w miarę sprawnie. Na koniec wizyty udałem się jeszcze do pokoju Hurkowskiego. Porozmawialiśmy, pytał o moje plany.
- No dobrze kolego, to może jeszcze kiedyś się spotkamy - dodał, życząc powodzenia w czasie obrony pracy licencjackiej. Muszę tu dodać, że z Hurkowskim jeszcze po latach wymieniłem maile po meczu Polska - Belgia za kadencji Leo Beenhakkera, ale to jakby już inna historia. Tego samego dnia, po wyjściu z redakcji “Piłki Nożnej” udałem się do ówczesnej siedziby “Przeglądu Sportowego” przy Nowogrodzkiej.
Tam już wyglądało to wszystko mniej kameralnie, przede wszystkim moją uwagę przykuł duży newsroom, hala, gdzie pracowali dziennikarze. Ruch, gwar. Sekretarka zaprowadziła mnie do archiwum, które mieściło się zaraz przy newsroomie. Sympatyczny starszy pan pomagał mi wyszukiwać wydania czy obsłużyć kserokopiarkę, kiedy była taka potrzeba. Kątem oka obserwowałem halę. W pewnym momencie pojawił się tam Roman Kołtoń, przywitał z kimś innym, zasiadł do komputera. “Co ja tu robię? - zastanawiałem się, uśmiechając na fakt, że oto mam okazję co nieco obserwować, jak i gdzie powstaje gazeta, którą od lat już często kupowałem w kiosku. Nie pamiętam nawet, jak szybko minęły kolejne godziny. Z plecakiem wypchanym kserówkami pobiegłem szybko na Centralny, żeby zdążyć na pociąg. Byłem zadowolony z tego, że w ogóle miałem okazję odwiedzić obie redakcje. Na Nowogrodzką udałem się zresztą jeszcze kilka dni później, w sobotę. Znajomy rodziców udał się z nimi na giełdę staroci na warszawskie Koło. Skorzystałem z okazji, pojechałem do stolicy. Rodzice i znajomy oglądali antyki, ja zaś wsiadłem do autobusu miejski i dotarłem do centrum, a potem redakcji “Przeglądu”. Wtedy już panował tam większy spokój, więc jeszcze raz mogłem sobie obejrzeć te newsroom, korzystając z redakcyjnego ksera.
Jeśli kiedyś wcześniej mogłem mieć jeszcze jakieś wątpliwości, czy zostać tym dziennikarzem sportowym, to wówczas, w październiku 2001 roku, po tych dwóch wyprawach do Warszawy, pozbyłem się ich całkowicie. - Tak, to jest to, co chciałbym w życiu robić - mówiłem sam do siebie półgłosem.
W podjęciu takiej decyzji (w raczej w utwierdzeniu się w niej) pomogły wizyty w jednej i drugiej redakcji. Zacząłem więc tę pracę mozolnie pisać, głównie w niedziele, kiedy w redakcji pracował ówczesny redaktor sportowy, dziś już nieżyjący Zbyszek Lesiak. Też trochę go obserwowałem z boku, jak rozmawia, w jaki sposób zbiera materiały właściwie o tym, co działo się obok.
Kiedy wystartowałem z pracą licencjacką, przygotowania do mundialu na dobre zaczęła też reprezentacja Polski. W listopadzie w Poznaniu zmierzyła się towarzysko z czołową afrykańską drużyną, Kamerunem. Padł bezbramkowy remis, ale sparing jednakże można było uznać za wartościowy, tym bardziej, że “Nieposkromione lwy” również były finalistą zbliżających się mistrzostw świata. Trwało wielkie odliczanie do imprezy w Korei oraz Japonii, w międzyczasie poznaliśmy też w drodze losowania, z kim zagramy w finałowej grupie. Korea Południowa (gospodarze), Portugalia oraz USA - takich rywali dostaliśmy i to kibice przyjęli z umiarkowanym optymizmem. Przede wszystkim dlatego, że nie trafiliśmy na żadną z wielkich potęg. Z drugiej strony nasza grupa jawiła się jako wyrównana. Trener Engel, jego sztab oraz piłkarze wiedzieli już w każdym razie, pod kątem jakich przeciwników prowadzić przygotowania oraz kogo dobrać jako sparingpartnera. Kilka tygodni po losowaniu grup finałowych na mundial odbyło się kolejne, tym razem poznaliśmy swych przeciwników w eliminacjach do Mistrzostw Europy 2004 w Portugalii. Dostaliśmy Szwecję, Węgry, Łotwę oraz San Marino. Tę batalię zaczynaliśmy dopiero jesienią, zaś teraz reprezentację, kibiców i PZPN najbardziej absorbowały przygotowania do Mistrzostw Świata w pierwszej połowie 2002 roku.
Pierwsze, lutowe mecze towarzyskie przyniosły zwycięstwa - nad Wyspami Owczymi 2:1 oraz Irlandią Północną 4:1. W tym pierwszym swoje debiutanckie gole (oba) w reprezentacji zdobył Maciej Żurawski, wtedy as atutowy Wisły Kraków, tworzący zabójczy duet z Tomaszem Frankowskim. Niestety, im bliżej było wiosny i potem, gdy wreszcie nadeszła, to z formą Polaków było coraz gorzej. Z niepokojem przyjąłem marcową porażkę z Japonią 0:2 w Łodzi. Z drugiej strony, mecz ze współorganizatorem mundialu mógł dać nam dużo cennego materiału do analizy. Wszak podobny styl gry prezentowali Koreańczycy z południa. Czerwona lampka zapaliła mi się po kwietniowej porażce z Rumunią 1:2 w Bydgoszczy. Słaby styl, brak świeżości w grze, mało konstruktywnych akcji, nie mówiąc już o strzelaniu większej ilości goli.
Z naszą formą było coś nie tak, zespół jakby coraz mniej przypominał waleczną i skuteczną ekipę sprzed roku z eliminacji. Jeśli mecze towarzyskie miały wlać nutkę optymizmu w nasze kibicowskie serca, to niestety - stało się wprost przeciwnie.Trzy tygodnie przed pierwszym pojedynkiem w mundialu zagraliśmy jeszcze towarzysko z Estonią, na stadionie Legii wygraliśmy 1:0 po golu Macieja Żurawskiego. Pożegnanie z własną publicznością do efektownych nie należało. Z drugiej strony, są to sparingi, o których potem, w trakcie głównego turnieju już nikt chyba nie pamięta. Trenerzy nie chcą wykładać wszystkich kart w talii, aby nie dać się rozpracować przeciwnikowi. Pozostało wierzyć, że to właśnie taka “zasłona dymna” biało-czerwonych. Wiara wśród zdecydowanej większości kibiców była ogromna. Trudno było jednak dziwić się takiej sytuacji. Wszak wielu było już dorosłymi ludźmi, a jednak nie pamiętało dobrze ostatniego mundialu z udziałem Polaków. Właśnie ja zaliczałem się do tego pokolenia, które od dziecka musiało przełykać gorycz porażek, nierzadko klęsk. Dlatego też z utęsknieniem czekałem na 4 czerwca, bo wtedy mieliśmy zmierzyć się w pierwszym pojedynku z Koreą Południową w Pusan. Coś mi podpowiadało, że to nie jest ten sam zespół co z eliminacji, ale z drugiej strony wiedziałem, że nijak się mają porównania spotkań o punkty do towarzyskich potyczek. Kiedy Polacy finiszowali z przygotowaniami do mundialu, ja tak samo kończyłem pisać pracę licencjacką, w pracy wziąłem kilka dni wolnego. Zresztą i tak ciężko byłoby mi skupić się na pisaniu o czymkolwiek innym. Tylko piłka była ważna. Z uwagą słuchałem też meldunków i doniesień z naszej kadry już po tym, jak pojawiła się w Azji.
Nadszedł ów 4 czerwca. Edyta Górniak zaśpiewała na stadionie “Mazurka Dąbrowskiego”, choć wykonanie hymnu ogólnie nie przypadło do gustu kibicom na stadionie i tym przed telewizorami. Można było odnieść wrażenie, że raczej usypia niż zagrzewa do walki. Ulice w Polsce opustoszały. Było wczesne popołudnie, ale kto tylko miał taką okazję, to “urywał się” z pracy, aby obejrzeć historyczne spotkanie. Wiedziałem, że to będzie trudny mecz, bo żywiołowa i piskliwa koreańska publiczność będzie robiła wszystko, aby zdeprymować naszych piłkarzy. Atmosfera była gorąca i już po pierwszym gwizdku dało się zauważyć, że nasi grają nerwowo, niedokładnie, jakby te emocje jeszcze w nich buzowały. Żaden z ekipy, łącznie ze swoim trenerem, wcześniej nie doświadczył jednak podobnego uczucia, jak debiut w mundialu. Być może dlatego w kilku akcjach na początku meczu brakowało nam precyzji. Najlepszą miał Jacek Krzynówek, ale jego uderzenie z lewej było niecelne. Koreańczycy zaczęli stopniowo dochodzić do głosu po nieco niemrawych w swoim wykonaniu pierwszych 20 minutach. W 27 minucie nasi obrońcy nie pokryli w polu karnym Hwang Sun-Honga, ten dostał podanie z lewej strony i uderzył lewą nogą z pierwszej piłki. Umieścił futbolówkę tuż przy słupku, Jerzy Dudek w naszej bramce był bezradny. Stadion w Pusan eksplodował na dobre. Koreańscy kibice, jakby w ekstazie, cieszyli się z tego gola, my zaczęliśmy się gubić. Nie było w naszych szeregach zawodnika, który wówczas potrafiłby uspokoić zespół, zmotywować. Pierwsza połowa zakończyła się skromnym prowadzeniem gospodarzy, ale druga zwiastowała ciężką dla nas przeprawę. To potwierdziło się na boisku. Nie potrafiliśmy poradzić sobie z ruchliwymi Koreańczykami. To oni dobrze nas rozpracowali, w czym niewątpliwie zasługa słynnego holenderskiego trenera Guusa Hiddinka, który prowadził koreańską kadrę w tamtym turnieju. Siedem minut po rozpoczęciu drugiej połowy miejscowi cieszyli się już z drugiego gola. Tym razem to Yoo Sang Chul popisał się mocnym uderzeniem z około 17 metrów. Dudek musnął piłkę czubkiem palców, ale nie zdołał jej zatrzymać. Źle to wszystko wyglądało, jakbyśmy biegali w zwolnionym tempie, a Koreańczycy, dla odmiany, z jakimś potrójnym turbodoładowaniem. Siedziałem więc przed telewizorem i z dumą przecierałem oczy. W ofensywie nie byliśmy kompletnie w stanie zaprezentować niczego dobrego, Korea swoje szanse jeszcze miała, na szczęście jej piłkarze byli już mniej precyzyjni.
Porażka 0:2 została jednak przyjęta jako wielki zawód i rozczarowanie, natomiast zaufanie biało-czerwonych wśród kibiców jednak nadszarpnięte, tym bardziej, że styl porażki też był kiepski.
W drugim spotkaniu naszej grupy Portugalia nieoczekiwanie przegrała z USA 2:3. Właśnie z tym pierwszym z wymienionych zespołów mieliśmy zmierzyć się w drugim meczu, sześć dni później, bo 10 czerwca. To był czas wyczekiwania, ale i niepewności. Do meczu w Dzondzu nie przystąpiliśmy w roli faworyta, a rozwój wydarzeń na boisku pozbawił nas wszelkich złudzeń. W 14 minucie swój strzelecki koncert rozpoczął Pedro Pauleta, który pokonał Dudka i dał swojej drużynie prowadzenie. Wynik 1:0 utrzymał się do przerwy. Egzekucja nastąpiła po zmianie stron. W 64 minucie Luis Figo idealnie zagrał piłkę w nasze pole karne do Paulety, a ten znów uprzedził obrońców i wpakował ją do siatki. Padał rzęsisty deszcz, jakby niebo także płakało nad formą polskiej jedenastki. Niestety, Pauleta był bezlitosny. W 77 minucie ośmieszył naszą defensywę i po raz trzeci wpisał się na listę strzelców. Portugalczyk nigdy już takiego dorobku jak hattrick na mistrzowskiej imprezie w swojej karierze nie powtórzył. W końcówce, w 87 minucie dobił nas jeszcze słynny Rui Costa… Byliśmy świadomi siły Portugalczyków, ale mimo wszystko - 0:4 to była niewątpliwie klęska i przede wszystkim koniec marzeń o wyjściu z grupy. Jako pierwsi z europejskich drużyn zakwalifikowaliśmy się do turnieju, teraz, jako jedni z pierwszych w całej mundialowej stawce, musieliśmy przygotowywać się do pakowania walizek. Na zespół oraz Engela posypała się lawina krytyki, media nie zostawiły na reprezentacji suchej nitki. Statystyki po dwóch pojedynkach były bolesne - zero punktów, zero strzelonych goli, sześć straconych, ostatnie miejsce w grupie… Co czułem? Wściekłość, że to wszystko tak szybko się kończy. W drugim meczu tej serii Korea zremisowała z USA 1:1, oba te zespoły znajdowały się na czele tabeli. 14 czerwca mieliśmy rozegrać pożegnalny mecz z Amerykanami w Tedzon. Dla nas była to potyczka już tylko o honor, czy jak kto woli o pietruszkę.
Engel zmienił skład, podziękował wielu zawodnikom, którzy wychodzili na murawę w pierwszym składzie przeciwko Korei oraz Portugalii. Dał szansę dublerom, aby i ci posmakowali na zakończenie gry w mistrzostwach świata. Dotychczasowi rezerwowi swoją szansę wykorzystali i trzeba przyznać, że w świetnym stylu. Już w pierwszych minutach kompletnie zaskoczyli rywala zza Atlantyku. W 3 minucie do ich siatki trafił Olisadebe, zaś w piątej Paweł Kryszałowicz. Duet napastników, którzy tak świetnie spisywał się w eliminacjach, wreszcie eksplodował na koreańskiej ziemi. Szkoleniowiec USA Bruce Arena ze zdumienia przecierał oczy, bo to nie jego zespół, lecz nasz rozdawał karty. Do przerwy prowadziliśmy 2:0, po zmianie stron pojedynek także toczył się po naszej myśli. W 66 minucie na 3:0 podwyższył Marcin Żewłakow. Na dobrą sprawę, bramek z naszej strony mogło być jeszcze więcej. Rzutu karnego nie wykorzystał jednak Maciej Żurawski, ten sam piłkarz trafił także w słupek. Amerykanie zdobyli honorową bramkę w 83 minucie. Landon Donovan pokonał Radosława Majdana (zastąpił w bramce Dudka). Polska zwyciężyła 3:1! Ironia losu była taka, że po tej porażce awans do 1/8 finału świętowała właśnie ekipa USA (zajęła drugie miejsce za Koreą, która w ostatniej grupowej potyczce ograła Portugalię 1:0). Dla nas to było zwycięstwo na otarcie łez, choć przyznam szczerze - bardzo mnie cieszyło. - Może nie będzie tak źle, skoro mamy w kadrze takich dublerów - zastanawiałem się.
Gdybania, jaki byłby obrót sprawy, jeśli Engel wcześniej dokonałby odważnych zmian w składzie, nie chciałem słuchać, ani szczególnie go analizować. Po prostu, czasu nie mogliśmy zawrócić, to były jałowe rozważania i pytania bez odpowiedzi. W grupie trzecie miejsce zajęła Portugalia, my czwarte (ostatnie), chociaż na szczęście nie z zerowym dorobkiem.
POLECAM:
W Polsce zaczęliśmy rozliczać z porażki trenera, piłkarzy, działaczy. Jerzy Engel przekonywał, że przygotowania przebiegały bez zakłóceń. Do historii przeszła już wypowiedź na antenie telewizyjnej sędziwego wówczas Kazimierza Górskiego, który słysząc argumenty trenera wypowiedział sakramentalne pytanie “Skoro było tak dobrze, to czemu było tak źle?” Pan Kazimierz potrafił nazywać rzeczy po imieniu. Widoczne już były tarcia na linii reprezentacja - media, kadra ta od dwóch lat cieszyła się dobrą prasą, ale… do czasu i w zależności od wyników. Engela krytykowano za to, że zbyt wcześnie zamknął selekcję, że nie szukał nowych zawodników, że przywiązał się do nazwisk wielu piłkarzy, którzy wywalczyli awans. Z drugiej strony trudno było dziwić się, że zaufał graczom, którzy na przełomie 2000 i 2001 roku stanowili przecież o sile kadry. Miało to niestety i drugie dno, bo zabrakło tak pożytecznej rywalizacji o miejsce w składzie. Engel nie zabrał na mistrzostwa Tomasza Iwana, w jego miejsce pojechał pomocnik Odry Wodzisław Paweł Sibik. Podobno to nie spodobało się starszym stażem piłkarzom. Selekcjoner spotkał się z krytyką i ciężko było mu ją przyjąć, ale w piersi powinni uderzyć się i sami zawodnicy, gdyż wielu z nich na mistrzostwa jechało nie będąc w optymalnej formie. Engelowi zarzucano zbyt dużo ciężkich treningów. Faktem jest, że nasi piłkarze w meczach towarzyskich oraz potyczkach z Koreą i Portugalią byli ociężali, brakowało im świeżości, takowa przyszła dopiero w pojedynku przeciwko USA, kiedy nasze losy w turnieju były już przesądzone.
Doszły wreszcie kwestie psychologiczne - nikt z kadrowiczów nie miał doświadczenia turniejowego, nie licząc Tomasza Wałdocha, Marka Koźmińskiego czy Piotra Świerczewskiego, którzy dziesięć lat wcześniej grali w igrzyskach w Barcelonie. To jednak był inny poziom rywalizacji, nie sposób tych imprez w ogóle porównywać. Dla całego sztabu było to zupełnie coś nowego. Szesnaście lat nieobecności w mistrzowskiej imprezie dało się jednak zauważyć i to pod różnymi względami. Z kadrą pożegnał się Jerzy Engel, z oceną jego kadencji chyba nie tylko ja mam do tej pory kłopot. Z jednej strony wywalczył przecież tak długo oczekiwany awans, przerywając fatum końcówki lat 80. i całej dekady dziewięćdziesiątych, dokonał tego nieprzypadkowo, lecz całkiem zasłużenie, choć początek pracy z kadrą też miał słaby. Z drugiej strony, w decydujących momentach przegrał on i drużyna, występ na mundialu położył cień na jego pracy w reprezentacji.
Pozytyw widziałem taki, że wreszcie już nie musieliśmy przełamywać żadnych klątw. - Pozostaje tylko wyciągnąć wnioski i grać dalej o kolejne awanse - myślałem sobie latem 2002 roku, wiedząc już o tym, że nowym selekcjonerem reprezentacji został Zbigniew Boniek!Jako dziennikarz “Tygodnika Skarżyskiego” wtedy nie zajmowałem się sportem, ale zdobyłem temat dotyczący mundialu w Korei, z lokalnym wątkiem. Małżeństwo z osiedla Pogorzałe, Kinga i Paweł, w konkursie Coca-Coli wygrali wyjazd na spotkanie Polska - Portugalia! Spotkaliśmy się w ich domu, rozmawialiśmy chyba dwie godziny a odniosłem wrażenie, że to był i tak niewystarczający czas, aby wyczerpać wątek. Wrażenia z wyjazdu do Azji mieli niezapomniane, gorzej było z tymi sportowymi. Chętnie jednak dzielili się swymi wspomnieniami, przekazali także kilka pamiątkowych zdjęć. Z osiedla Pogorzałe, gdzie mieszkali, wróciłem późnym popołudniem i jeszcze w domu zacząłem pisać artykuł “na brudno”. Ponieważ nie miałem w tamtym czasie własnego komputera, musiałem wszystko przepisać już następnego dnia. Wyszło około 10 tysięcy znaków (ze spacjami), a więc cała strona w gazecie. - Piotrek, litości… - usłyszałem od mojej ówczesnej kierowniczki Beaty Wojciechowskiej, choć wypowiedziała to z satysfakcją, bo nikt inny, tylko właśnie “Tygodnik” jako jedyny z lokalnych gazet opisał historię młodego małżeństwa, które wyjechało do Azji. Ja także miałem swój mundialowy wątek i - co ciekawe - ten tekst był jednym z moich pierwszych, jakie napisałem o sporcie już pracując w mediach. Zacząłem od dziesięciu tysięcy znaków. Tak na dobry początek.
PIOTR STAŃCZAK
W NASTĘPNYM ODCINKU - 4 WRZEŚNIA:
Pierwszy zapach prasy sportowej. Sobotnie popołudnia z Radiem S-13. Do czego posłużyły kasety BASF?
W POPRZEDNIM ODCINKU:
KSIĄŻKĘ "NA BIAŁO-CZERWONYM SZLAKU" JAKO EBOOK ZNAJDZIECIE TUTAJ
Komentarze
Prześlij komentarz