Przejdź do głównej zawartości

Sylwester Czereszewski: po zwycięstwie nad Bułgarią w Burgas miałem ofertę z Bundesligi, ale stałem się... zakładnikiem Koreańczyków

24 lata temu, 6 września 1998 roku reprezentacja Polski pokonała Bułgarię 3:0 na inaugurację eliminacji do Mistrzostw Europy w Belgii i Holandii. Jednym z bohaterów tamtego spotkania był Sylwester Czereszewski, który strzelił na biało-czerwonych dwa gole. Jak popularny "Czereś" wspomina pamiętny pojedynek w Burgas i czym zajmuje się obecnie? 
Sylwester Czereszewski w latach 90., kiedy grał w reprezentacji Polski i obecnie. Foto Łączy nas Piłka
 
W kadrze narodowej zadebiutował pan cztery lata przed meczem z Bułgarami, trzeba przyznać, że w udanym dla pana 1994 roku. 
- Tak, najpierw ze Stomilem wywalczyłem historyczny awans do ówczesnej ekstraklasy. Zainteresowanie naszymi meczami w Olsztynie było wtedy duże, na stadion przychodziło wielu kibiców, punkty także zdobywaliśmy najczęściej u siebie, ponieważ na wyjazdach było już ciężko. Pamiętam z tamtego okresu mecz z Amicą we Wronkach, w którym wygraliśmy 2:1, oba gole strzelił dla nas Tomek Sokołowski. Jeśli chodzi o reprezentację, zadebiutowałem w niej w meczu eliminacji do Mistrzostw Europy z Azerbejdżanem w Mielcu. Wygraliśmy 1:0 po golu Andrzeja Juskowiaka. Liczyliśmy na pewne zwycięstwo, ale wiadomo, już wtedy łatwych spotkań nie było. 
Wspomniał pan o Tomaszu Sokołowskim. W latach 90. obaj byliście najbardziej znanymi i wyróżniającymi się piłkarzami Stomilu, ale potem trafiliście też do warszawskiej Legii. 
- Zgadza się, z tym, że "Sokół" wcześniej, bo zimą 1996 roku, natomiast ja rok później. Tomek miał nieco trudniejsze zadanie, aby przebić się do wyjściowego składu, bo w Legii grali wówczas choćby Leszek Pisz, Zbigniew Mandziejewicz czy inni doświadczeni zawodnicy, którzy wtedy występowali w Lidze Mistrzów. Można jednak powiedzieć, że na Łazienkowskiej przetarł szlak dla mnie. 
Szlaki w kadrze narodowej musiał pan już przecierać sobie sam, tymczasem w kadrze występowało wielu znanych i już bardziej doświadczonych piłkarzy jak Roman Kosecki, Piotr Nowak, Józef Wandzik. Pan należał do grupy młodych zawodników, których trener Henryk Apostel wprowadzał do reprezentacji. Jak pan wspomina te swoje początki? 
- Roman Kosecki miał już mocną pozycję w reprezentacji czy swym ówczesnym klubie, Atletico Madryt. Piotrek Nowak rozgrywał świetne partie jako pomocnik TSV 1860 Monachium w Bundeslidze. W drugiej linii prym wiódł też Jerzy Brzęczek. Wiadomo, na zgrupowaniach było tak, że zawodnicy z polskiej ligi trzymali się bliżej siebie, ci występujący zagranicą nieco więcej czasu spędzali w swoim gronie, ale nie były to jakieś wielkie podziały i nikt nigdy nie dawał mi odczuć, że jestem w tym zespole kimś obcym. Dużo z nami rozmawiał Jurek Brzęczek, można powiedzieć, że w jakimś sensie on opiekował się debiutantami, pomagał w aklimatyzacji w kadrze. 
O tamtej reprezentacji mówi się, że była "imprezową grupą". 
- Wiadomo, że wielu zawodników, którzy przyjeżdżali na zgrupowania kadry, łapało wtedy przysłowiowy oddech od klubowej codzienności. Romek Kosecki na przykład lubił pożartować, Piotrek Nowak też, rozładowywali emocje, ale tuż przed ważnymi meczami była już pełna koncentracja. 
Z drugiej strony, kiedy spotyka się 22 facetów, trudno naprawdę, aby spędzali czas pojedynczo tylko w pokojach. 
- Obecnie, kiedy mamy internet, media społecznościowe, naprawdę ciężko było zawodnikowi z kadry iść do jakiegoś lokalu i bawić się (śmiech) Dziś taki piłkarz ryzykowałby naprawdę zbyt wiele w swojej karierze, jeśli chciałby sobie na to pozwolić. Weźmy zawodników z topowych klubów czy reprezentacji - oni dziś praktycznie co 3-4 dni grają mecze, więc nie bardzo mają czas na głupoty. Pewne czasy minęły już bezpowrotnie. 
W reprezentacji występował pan za kadencji trzech selekcjonerów - wspomnianego Apostela, Antoniego Piechniczka i Janusza Wójcika, trzeba do tego dodać jeszcze krótki okres, kiedy prowadził ją Władysław Stachurski. W tym czasie przyszło panu mierzyć się ze sławami europejskiej czy światowej piłki. 
- Tak. W swoim drugim spotkaniu w reprezentacji, przeciwko Francji w Zabrzu (eliminacje do Mistrzostw Europy - przyp. autora) dostałem za zadanie indywidualnie kryć Erica Cantonę. Nominalnie występował w tamtym czasie w Stomilu występowałem jako ofensywny pomocnik, zaś w tym meczu trener przydzielił mi taką rolę i można powiedzieć, że wywiązałem się z niej skutecznie. Cantona założył buty "lanki", które kompletnie nie sprawdziły się na grząskiej murawie w Zabrzu. Dla mnie to była woda na młyn, należałem do typu zawodników - atletów, radziłem sobie w takich warunkach. Cantona wraz z upływem kolejnych minut irytował się coraz bardziej i obrażony wymachiwał rękoma. Mecz zakończył się bezbramkowym remisem. Niestety, kilka miesięcy później, w powodu uszkodzonej rzepki w kolanie nie pojechałem na pamiętny rewanż na Parc de Princess w Paryżu (zakończył się wynikiem 1:1 - przyp. autora). Sytuacja powtórzyła się kilka lat później, kiedy nie zagrałem przeciwko Anglikom na Wembley. 
W tamtym czasie ani razu nie udało się jednak awansować do finałów mistrzostw świata czy Europy. Pana zdaniem dlaczego? 
- Za rywali w grupach eliminacyjnych mieliśmy światowe potęgi. Najczęściej trafialiśmy na Anglię. Przed laty prześladował nas Lineker, potem Schearer, wreszcie Scholes. Nie potrafiliśmy się przełamać w pojedynkach z Wyspiarzami. Pamiętam też nasze przeprawy ze Szwecją, z którą też nie byliśmy w stanie sobie poradzić. Nie ma co ukrywać, pod względem piłkarskim też okazali się bardzo mocni. Mimo, że w tamtych czasach posiadaliśmy niezłych zawodników, to jednak rywale byli z najwyższej półki i po prostu prezentowali wyższy poziom, dla nas nieosiągalny. Oprócz wyżej wymienionych przyszło nam rywalizować choćby z Rumunią, mającą w składzie takie gwiazdy jak Gheorghe Hagi, Dan Petrescu, Florin Raducioiu. 
Tego pierwszego kryłem indywidualnie w meczu w Bukareszcie w marcu 1995 roku i tu już zadanie miałem bardzo trudne. Był niski, ale twardo trzymał się na nogach, taki typ zawodnika trudnego do upilnowania. Zresztą, nieprzypadkowo nazywany był Maradoną Karpat. 
Pozostajemy na Bałkanach, ale przesuwamy się do przodu w czasie i tym razem do Bułgarii. W 1998 roku ta reprezentacja nie była już tak mocna jak jak cztery lata wcześniej, podczas mundialu w USA, gdzie zajęła czwarte miejsce. 
- Tak, ale w składzie nadal miała Christo Stoiczkowa, lidera tamtego zespołu i gwiazdora FC Barcelony. Reprezentacja Bułgarii była wyżej notowana od naszej. Kiedy szykowaliśmy się do meczu w Burgas, wiedzieliśmy, że musimy uważać zwłaszcza na niego, ponieważ w ofensywie był bardzo groźny. Jeśli ktoś dziś sugerowałby się tylko samym wynikiem 3:0 to może powiedzieć, że odnieśliśmy w sumie łatwe zwycięstwo na wyjeździe. Tak jednak nie było. Pamiętam, że w pierwszych 10-15 minutach mieliśmy problemy. Drużyny z Bałkanów są groźne zwłaszcza u siebie, lubią narzucać swój styl gry, spychać przeciwników do defensywy. I oni też próbowali nas wciągnąć do tego swojego "kotła". Tego się jednak po nich spodziewaliśmy, wiedzieliśmy jaki styl prezentują. 
Sytuacja nieco się uspokoiła, kiedy pan zdobył pierwszego gola, tak trochę "na raty", pierwszy pana strzał zablokował obrońca, drugi był już skuteczny. 
- Mieliśmy wtedy stały fragment gry. Po dośrodkowaniu niezbyt czysto trafiłem piłkę za pierwszym razem, wróciła do mnie i dobitka była już celna. Uderzył ponownie, piłka przeleciała między nogami bułgarskiego obrońcy i znalazła drogę do siatki.  Drugą bramkę zdobyłem tuż przed przerwą, uderzyłem piłkę głową, uprzedzając bramkarza. Wykorzystałem wrzutkę Jurka Brzęczka. Po zmianie stron Bułgarów dobił na 3:0 Tomek Iwan. Zwycięstwo to miało swoją wymowę. My w kolejnym spotkaniu pokonaliśmy Luksemburg, również 3:0. Tymczasem Bułgarzy pozbierali się po porażce z nami i kilka tygodni później zremisowali z Anglikami 0:0. Nie było więc tak, że po pierwszej przegranej stracili animusz. 
W jaki sposób Janusz Wójcik motywował was przed meczem 6 września w Burgas. O jego metodach do dziś krążą legendy. 
- Spokojnie. Na treningach robiliśmy to, co do nas należało. Wiadomo, Wójcik przypominał nam o co gramy, jaka jest stawka. Śrubę podkręcał już w dniu meczu, ale wszystko przebiegało pozytywnie. Wójcik potrafił nas motywować w krótkich i dosadnych słowach, człowiek wychodził na boisko i czuł się naładowany energią. Nie wiem, co dziś mówią na odprawach trenerzy naszych ekstraklasowych zespołów, ale chyba czynią to wszystko w sposób przewidywalny. W ogóle teraz w piłce jest za dużo kombinowania, schematów, opowiadania o taktycznych niuansach, a w gruncie rzeczy jest to prosta gra. 
Pan miał w kadrze czterech trenerów. Jakby pan ich porównał? 
- Jeśli chodzi o styl pracy, na pewno wyróżniał się Janusz Wójcik, który stawiał duży nacisk na motywację zawodników, bo w sprawach przygotowania taktycznego dużą pracę wykonywał jego ówczesny asystent Dariusz Śledziewski. Myślę, że Wójcik jako szkoleniowiec pasował do funkcji selekcjonera kadry, do pracy w klubie już raczej nie. Tam nie można na samej motywacji piłkarzy "jechać" przez ponad trzydzieści spotkań w sezonie. Potrzebne są jednak inne umiejętności jak dobór taktyki, zgranie drużyny. W kadrze najważniejsze jest powołanie odpowiedniej grupy piłkarzy, wytypowanie składu, motywacja, która było mocną stroną Wójcika. 
Jako trener kadry był może dosadny, mówił pewne rzeczy w ostrych słowach i dokręcał tę śrubę, ale często działało to pozytywnie na zawodników. W pracy w klubie na dłuższą metę trzeba wykazać się czymś więcej. 
Wracając do eliminacji do Mistrzostw Europy - zaczęliśmy kapitalnie, ale potem nie poradziliśmy sobie z Anglią i Szwecją. Pan zagrał w ostatnim spotkaniu kwalifikacji na Rasundzie w Sztokholmie. Mieliśmy jeszcze wtedy szansę na grę w barażach o awans. 
- Szwedzi już byli pewni, że zagrają w mistrzostwach, ale nie kalkulowali, pokazali swoją jakość, moc, podeszli do meczu profesjonalnie. Przegraliśmy 0:2 i pożegnaliśmy się z nadziejami o awansie. To był zresztą mój ostatni mecz w reprezentacji Polski. Co ciekawe, zagrałem w nim w koszulce z numerem 10. Nie wiedzieć czemu nikt wówczas nie chciał tej "dychy" założyć (śmiech). 
Następca Wójcika Jerzy Engel rozmawiał jeszcze z panem na temat dalszej gry w kadrze. Był pan przecież jeszcze czołowym zawodnikiem Legii w ówczesnej ekstraklasie, miał pan 28 lat, więc to był jeszcze dobry piłkarsko wiek. 
- Nie, temat mojej gry w kadrze już nigdy nie wypłynął, nowy selekcjoner postawił na innych zawodników. Nie mam jednak o to jakiegoś żalu. Przyszło mi grać w czasach, gdzie wielu piłkarzy aspirowało do reprezentacji, więc to, że rozegrałem w niej ponad dwadzieścia spotkań, jest według mnie niezłym dorobkiem. 
Oprócz krótkiego, chińskiego epizodu, występował pan głównie w polskich klubach. Nie miał pan innych, zagranicznych ofert? 
- Kiedy grałem w Legii, ówcześni główni sponsorzy klubu, Koreańczycy z Daewoo mieli plany budowy zespołu na Ligę Mistrzów i nie zgadzali się na mój transfer. Wykładali duże pieniądze na stołeczny zespół, ale z tych planów i tak nic ostateczne nie wyszło. Pozostaje wspominać pojedynki w europejskich pucharach. Strzeliłem na przykład bramkę w meczu z Udinese, który zakończył się remisem 1:1. W ogóle było tak, że w pierwszych rundach eliminowaliśmy słabsze zespoły, ale potem, kiedy już trafialiśmy na silniejszych, to odpadaliśmy. Tak było, gdy przyszło mierzyć się na przykład z włoskimi zespołami - wspomnianym Udinese czy Vicenzą. Może u siebie jeszcze byliśmy w stanie powalczyć, ale na wyjazdach widać było różnicę w poziomie. Co do ofert zagranicznych - nawet po tym meczu z Bułgarią w Burgas miałem propozycję przejścia do niemieckiej Bundesligi, do TSV 1860 Monachium. Prezes tego klubu ze swymi współpracownikami przyleciał samolotem zabrać swego zawodnika, właśnie Bułgara Daniela Borimirowa. Rozmawialiśmy podczas kolacji, ponieważ oni zatrzymali się w hotelu obok. Podobała im się moja gra, uznali mnie za perspektywicznego zawodnika, że mam tak zwany ciąg na bramkę rywala. Kontakt mieliśmy jeszcze przez kolejne miesiące. Kto wie, może gdybym miał menedżera, jak to dzieje się obecnie, pomógłby doprowadzić transfer do skutku, ale stało się inaczej. 
W pewnym sensie byłem jakby zakładnikiem Koreańczyków z Daewoo. Twierdzili, że nie są dla nich ważne pieniądze z transferu, tylko to abym pozostał w klubie, bo oni szykują się na Ligę Mistrzów... Szkoda, bo gdzieś ta niemiecka Bundesliga interesowała mnie od młodości, ale nie miałem okazji się w niej sprawdzić.
Czuje pan niedosyt? 
- Wie pan, nie należę do tego typu ludzi, którzy po latach jeszcze długo rozpamiętują i analizują. Wiadomo, zawsze chciałoby się, aby kariera potoczyła się jak najlepiej, tyle, że nie zawsze to się udaje. W czasie występów w Legii miałem dwa, może trzy mocne sezony, ale na przykład tylko raz zdobyłem tytuł mistrza Polski. W pozostałych latach na drodze zawsze stawała nam wtedy Wisła Kraków, wcześniej Widzew Łódź a nawet raz Polonia Warszawa, z czym szczególnie trudno było pogodzić się nam i naszym kibicom. Taka jednak jest piłka. W "mojej" Legii występowali choćby tacy piłkarze jak Marcin Mięciel, Czarek Kucharski, Mariusz Piekarski, Marek Citko, którego do klubu ściągnął Franciszek Smuda. Mogę jednak powiedzieć, że to były piłkarskie osobowości, jak wcześniej choćby Leszek Pisz, Tomek Wieszczycki. Dziś w klubach ekstraklasy brakuje jednak takich wyrazistych postaci. Kamil Grosicki w Pogoni Szczecin, Lukas Podolski w Górniku Zabrze, Filip Starzyński w Zagłębiu Lubin i kto jeszcze? Naprawdę ciężko dalej wymienić... Gra większości zawodników jest schematyczna, przewidywalna.  
Jak pan wspomina czas gry w chińskim Jangsu Shuntian? 
- Trafiłem tam na półroczne wypożyczenie z Legii. Ten klub jak też i wiele innych w tamtych czasach sprowadzały zagranicznych zawodników głównie na newralgiczne pozycje jak środek obrony, pomocy i napastnik. Resztę stanowili Chińczycy. Obawiałem się trochę, że tam obniży się moja forma, choć z drugiej strony lepsza była taka sytuacja - gra w egzotycznej lidze - niż na przykład leczenie kontuzji i powrót do zdrowia przez dziesięć miesięcy, co mnie też spotkało, kiedy miałem problemy z więzadłami. W Chinach na pewno specyficzna atmosfera panowała na trybunach, publiczność reagowała entuzjastycznie w praktycznie każdej sytuacji. Kiedy na przykład rzucało się piłkę z autu w pole karne rywala, robiła taki tumult, jakby padł gol (śmiech). 
W egzotycznym Katarze naszej reprezentacji przyjdzie jesienią zagrać w mundialu. W grupie gramy kolejno z Meksykiem, Arabią Saudyjską i Argentyną. Jak pan ocenia szanse biało-czerwonych? 
- Wiadomo, optymizm optymizmem, ale wyjście z grupy będzie jednak bardzo ciężkim zadaniem. Pierwszy mecz gramy z Meksykiem. Drużyny z Ameryki Południowej, Środkowej, tej części świata, zwłaszcza w pierwszej fazie turniejów, prezentują widowiskowy, ofensywny futbol, chcą się pokazać. Boję się, że mogą nas zdominować. Wiadomo, mamy swojego asa Roberta Lewandowskiego, ale poziom kadry jest nierówny, te wyniki są "przeplatane". Rozegraliśmy na przykład bardzo dobry mecz w barażu ze Szwecją, wygraliśmy 2:0, ale potem z kolei przegraliśmy 1:6 z Belgią w Lidze Narodów. Jeśli nasz rywal preferuje techniczny futbol, szybką, kombinacyjną grę, to wtedy mamy problemy. Takim przeciwnikiem może okazać się właśnie Meksyk. Zresztą, mamy już bolesne doświadczenia z pierwszych meczów mundialów choćby z Ekwadorem czy Senegalem. Z drugiej strony, jeśli pokonamy Meksyk i Arabię Saudyjską, to ostatni mecz z Argentyną może być całkiem fajnym doświadczeniem. 
Dziękuję za rozmowę. 
PIOTR STAŃCZAK 
 
Sylwester Czereszewski (rocznik 1971) urodził się w Gołdapi, jest wychowankiem Korony Klewki, Występował także w Stomilu Olsztyn, Gwardii Szczytno, Legii Warszawa, Lechu Poznań, Górniku Łęczna, Odrze Wodzisław Śląski, Czeresiu Sport Olsztyn, Fortunie Gągławki, Starcie Nidzica. W pierwszej reprezentacji Polski występował w latach 1994-99, rozegrał 23 spotkania, strzelił cztery gole. Najczęściej występował jako pomocnik. Był trenerem w Fortunie Gągławki, Starcie Nidzica, asystentem szkoleniowca Stomilu. Obecnie jest prezesem i zarazem jednym z trenerów Akademii Piłkarskiej Czereś Sport Olsztyn, która szkoli dzieci i młodzież w wieku 4-16 lat i bierze udział w młodzieżowych rozgrywkach na Warmii i Mazurach. 
 
Skrót meczu Bułgaria - Polska (0:3) w eliminacjach do Mistrzostw Europy.


 
POLECAM: 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zagrają dla Ryszarda Stańka! Na boisku Wichra Wilchwy odbędzie się impreza charytatywna

PIŁKA NOŻNA. W sobotę 13 lipca w Wilchwach w Wodzisławiu Śląskim odbędzie się Piknik Rodzinny dla Ryszarda Stańka. W planach są turnieje dzieci oraz dorosłych, podsumowaniem imprezy ma być natomiast starcie oldbojów miejscowego Wichra oraz Odry Wodzisław! Dochód zostanie przeznaczony na leczenie byłego reprezentanta Polski i srebrnego medalisty olimpijskiego. 

Euro 2024. Pierwszy trener Kacpra Urbańskiego zapewnia: jeszcze będzie o nim głośno! (WIDEO)

PIŁKA NOŻNA. Przed nami finały Mistrzostw Europy 2024 w Niemczech. W kadrze reprezentacji Polski znalazł się niespełna 20-letni Kacper Urbański, wychowanek Lechii Gdańsk, obecnie zawodnik włoskiego klubu FC Bologna. Młodego piłkarza wspomina jego pierwszy trener - Grzegorz Grzegorczyk z Akademii Piłkarskiej Lechii Gdańsk. 

Dawne piłkarskie gwiazdy zagrają dla chorego Tymusia w Grodzisku Mazowieckim

PIŁKA NOŻNA. Trwa już odliczanie do charytatywnego turnieju na rzecz chorego Tymusia, który odbędzie się 27 stycznia 2024 roku w Grodzisku Mazowieckim koło Warszawy. Wystąpi między innymi Reprezentacja Gwiazd Piłkarzy Polskich.