5 stycznia 55 lat kończy Andrzej Gołota, pięściarz, dzięki któremu w Polsce zaczął tak naprawdę raczkować zawodowy boks. "Myślę sobie czerwcowego poranka, gdyby tu było przedszkole w przyszłości, niepokonany w 39 walkach, Greenpoint i Milwaukee chleją z radości" - śpiewał przed laty Kazik Staszewski z zespołem Kult, piosenkę nagrał tuż po drugiej, pamiętnej walce Gołoty z Riddickiem Bowe w grudniu 1996 roku. Nie wiem, czy nadal chleją, ale o polskim pięściarzu pewnie nie zapomnieli.
Nie pamiętam dobrze igrzysk olimpijskich w Seulu, kiedy Gołota zdobył brązowy medal, jeszcze jako amator. Cztery lata później, w Barcelonie jedynym medalistą w boksie był Wojciech Bartnik (potem przez trzydzieści lat nikt tego osiągnięcia nie powtórzył, ale to już inna historia), zaś "Andrew" już wtedy mieszkał w USA, dokąd wyemigrował z Polski jako ścigany listem gończym (za udział w awanturze w klubie we Włocławku). Gołota za oceanem piął się stopniowo w rankingu zawodowych pięściarzy, zaczynając od pojedynków z mało znanymi rywalami (sam zresztą do nich się zaliczał). Aż nadszedł 1996 rok i słynne pojedynki z Riddickiem Bowe - pierwszy w lipcu, drugi w grudniu.
Atmosferę walk naszego pięściarza oddaję w swojej książce - ebooku pod tytułem "Na biało-czerwonym szlaku", oto fragmenty: Rok 1996 bezapelacyjnie należał do Andrzeja Gołoty. To pierwszy polski pięściarz zawodowy w historii, który dostał szansę walki o pas mistrza świata. Zanim do tego doszło, stoczył dwie pamiętne walki z Riddickiem Bowe - pierwszą w lipcu, drugą w grudniu. Niestety, obie przegrał przez dyskwalifikację, bo uderzał rywala poniżej pasa. Paradoksalnie, popularny Andrew tak naprawdę bardzo zyskał na popularności po walkach z “Big Daddym”. W Polsce, wśród młodzieży szczególnie, zapanowała istna Gołotomania. Każdy interesował się jego historią, tym, jak w obawie przed wyrokiem uciekł w 1989 roku do Ameryki i tam zaczął boksować i wspinać się na szczyt. Ja także byłem zafascynowany Andrzejem. Dawał nadzieję, że w boksie zawodowym coś znaczyć może także Polak, być tą “nadzieją białych”. Andrzej ma wielki wpływ w ogóle na rozwój boksu zawodowego w kraju, pod tym względem, sam walcząc w ringu, wykonał niesamowitą pracę. Psychicznie nie był gotów do walki o najwyższe cele, lecz to pokazały już kolejne lata. Dopóki pojedynków nie kodowały komercyjne telewizje, wstawałem nocą, aby śledzić poczynania Gołoty. Nie żałowałem, nawet jeśli potem w ciągu dnia “spałem na stojąco”. Należę do tego pokolenia, dla którego Andrzej był nie tylko zwykłym pięściarzem.
Wychowałem się na filmach "Rocky", ale jako nastolatek doczekałem się swojego, prawdziwego herosa, bo za takiego wtedy uważałem byłego pięściarza Legii Warszawa. Śmiem twierdzić, że gdyby nie Gołota, dziś nie mielibyśmy gal zawodowych z całą otoczką, całej masy ekspertów, promotorów, paper view, ring girls i wszystkimi okołoringowymi cudami. Oczywiście pomijam tu poziom sportowy tych imprez, bo z nim bywa już różnie. Na pewno Andrew, choć nie wywalczył żadnego tytułu na zawodowym ringu, wiele dla profesjonalnego boksu uczynił. Pojedynki z Riddickiem Bowe przeszły do historii pięściarstwa i tak już zostanie. Wiem, że to może naiwne, ale właśnie takiego Gołotę chciałbym zapamiętać - z tych dwóch walk, nie późniejszych "starć" z Lennoxem Lewisem, Mikiem Tysonem czy Lamonem Brewsterem. W każdym razie tych emocji, których dostarczył Gołota jako zawodnik, nikt, nam kibicom, też nie odbierze.
Komentarze
Prześlij komentarz