Przejdź do głównej zawartości

11 października - piękny dzień dla polskiej piłki nożnej w XXI wieku! Wygrywaliśmy z Portugalią, Czechami, Niemcami oraz Irlandią!

Ten dzień, jak żaden inny zapisał się w historii polskiej piłki nożnej, szczególnie w XXI wieku. 11 października 2006 roku na Stadionie Śląskim biało-czerwoni pokonali Portugalię 2:1, dokładnie dwa lata później Czechów w takich samych rozmiarach i na tym samym obiekcie. W 2014 roku po raz pierwszy ograli Niemców 2:0. Z kolei w 2015 roku zwyciężyli na Stadionie Narodowym Irlandię 2:1 i świętowali awans do finałów Euro 2016! Jak tu nie wierzyć w magię tej daty? 
11 października 2006 roku. Polacy na rozgrzewce przed meczem z Portugalią. To zdjęcie wykonałem ze swojego sektora na Stadionie Śląskim. Foto prywatne
 
 
W latach 90. mecze, które rozgrywaliśmy 11 października kończyły się dla nas wielkimi klapami. W 1995 roku reprezentacja pod wodzą Henryka Apostela poległa ze Słowacją w Bratysławie 1:4, mecz kończył się w atmosferze skandalu, bo czerwone kartki za niesportowe zachowanie otrzymali Roman Kosecki i Piotr Świerczewski. Na Tehelnym Polu brutalnie zakończyły się marzenia o awansie do finałów Euro 1996, które i tak oddaliły się od polskiej jedenastki miesiąc wcześniej, po remisie 0:0 z Rumunią w Zabrzu. W tamtej dekadzie był to jeden z najgorszych pojedynków, jakie rozegrali biało-czerwoni. 

Dwa lata później 11 października reprezentacja zmierzyła się na wyjeździe z Gruzją. Był to ostatni mecz eliminacji do finałów mundialu we Francji, ale nasz zespół (i rywal również) nie miał już szans na awans. Te zostały pogrzebane kilka miesięcy wcześniej, po porażkach z faworytami grupy - Włochami i Anglikami. W drugiej połowie 1997 roku kadrę prowadził już Janusz Wójcik (przejął ją po Antonim Piechniczku). Zaczął nieźle, od wygranych towarzyskich potyczek z Węgrami 1:0, Litwą 2:0 i eliminacyjnej z Mołdawią 3:0. Niestety, Gruzini, w szeregach których brylowali wówczas m.in. bracia Szota i Arcził Arweładze oraz Timur Kecbaja, brutalnie sprowadzili nas na ziemię, zwyciężając w Tbilisi 3:0. To tylko pokazało, że przed wybrańcami "Wójta" była długa i wyboista droga, a pompowanie balonika do niczego dobrego nie prowadziło. Dostaliśmy nauczkę, bo chyba też zlekceważyliśmy Gruzinów, pomni tego, że cztery miesiące wcześniej w Katowicach pokonaliśmy ten zespół 4:1, występując w przemeblowanym i rezerwowym składzie, pod wodzą trenera Krzysztofa Pawlaka, wcześniej asystenta Piechniczka. 

Dziewięć lat czekaliśmy na to, aż data 11 października przybierze wreszcie pozytywny wymiar dla naszej reprezentacji. W 2006 roku biało-czerwonych prowadził już holenderski selekcjoner Leo Beenhakker. Jego początki w kadrze nie były kolorowe (porażka z Finlandią 1:3, remis z Serbią 1:0 i wygrana z Kazachstanem 1:0), tymczasem przyszło jej zmierzyć się z Portugalią, wówczas wicemistrzem Europy i czwartą drużyną świata. Atmosferę tego meczu oddałem w swojej książce "Na biało-czerwonym szlaku", polecam jej fragment poniżej: 

Niby czułem, że coś fajnego może się tego 11 października stać, ale z drugiej strony bałem się jak diabli, czy nasza reprezentacja podoła w starciu z utytułowanymi Portugalczykami, szczególnie, że formą i polotem w grze przez ostatni miesiąc nie rozpieszczała. Najwięcej analizowałem w poniedziałek, wtorek, środa mijała ekspresowo. Rankiem wsiadłem w pociąg relacji Lublin - Wrocław, trzygodzinna podróż do Katowic upłynęła szybko. Popołudnie spędziłem z rodziną, choć im bliżej było meczu, tym bardziej mnie nosiło. W końcu ruszyłem pieszo z Załęża. Zanim zbliżyłem się do Wesołego Miasteczka, obok mnie zatrzymał się samochód na łódzkich numerach rejestracyjnych. 
- Którędy na stadion? - zapytali? Zatknięty za szybę biało-czerwony szalik wskazywał jasno, gdzie jadą napotkani goście. Dwóch facetów i dziewczyna, wszyscy wymalowani na biało-czerwono. Ja w szaliku w naszych narodowych barwach. Pogadaliśmy chwilę o tym, co nas czeka. Do Chorzowa było blisko, choć im krótsza była droga do stadionu, tym większe już pojawiały się korki. 
Wysiadłem z ich auta, rozstaliśmy się, życząc powodzenia. Dziwnie się czułem, bo na ważny międzypaństwowy mecz, raz w życiu i właśnie wtedy, pojechałem całkowicie sam. Przed “kotłem czarownic” roiło się od stoisk z biało-czerwonymi gadżetami. Miałem swój szalik, ale na miejscu kupiłem jeszcze czerwony kapelusz z białym orzełkiem na przodzie. Do tego jeszcze małą koszulkę, dla chrześniaka. - Będzie miał chłopak pamiątkę po wizycie wujka na Śląskim - pomyślałem sobie, odchodząc od straganu w kierunku bramy wejściowej. 
 
Śpiewy, okrzyki, oklaski, trąbki, biel i czerwień dookoła, unoszący się dym z grillów, w dodatku rześka pogoda, jak na złotą polską jesień przystało. To wszystko sprawiało, że czułem się cholernie szczęśliwy, że tu jestem, mimo tego, że tym razem nie kierowałem się na trybunę prasową, lecz sektor znajdujący się w pobliżu słynnej wieży, czyli całkiem po przeciwnej stronie niż legendarny tunel wyjściowy na płytę boiska. Musiałem tylko pilnować małego, firmowego aparatu cyfrowego, bo jeden nieuważny ruch i pewnie zostałby podeptany przez tłum napierający na stadionową bramkę. Odetchnąłem, gdy już wszedłem na koronę obiektu a potem trafiłem na swój sektor. Nie miałem czasu upajać się tą atmosferą, bo za chwilę już piłkarze wychodzili na boisko. Gdy śpiewaliśmy hymn “Mazurka Dąbrowskiego”, świat aż drżał w posadach. Potem w górę wędrowały szaliki. Z tyłu co jakiś czas słychać było okrzyki, ktoś darł się po śląsku “Siadej, siadej!”, ale nikt ani myślał siadać. Więc wszyscy stali. Kątem oka patrzyłem na inne sektory - tam sytuacja była podobna. Biało-czerwona fala unosiła się po całym obiekcie, jak woda na morzu - raz spokojna, nagle gwałtowna i nieprzewidywalna. Pstrykałem więc zdjęcia, czas uważając na małą cyfrówkę. Emocje sięgnęły zenitu w 9 minucie. Portugalski bramkarz Ricardo sparował wprawdzie mocne uderzenie Mariusza Lewandowskiego, ale był już bezradny wobec dobitki “Ebiego” Smolarka! Stadion eksplodował, nie słyszałem własnych myśli. I tylko co jakiś czas gość z tyłu krzyczał to swoje słynne “siadej, siadej”. 
 
Zacząłem tak bardziej wnikliwie obserwować to, co działo się na boisku i ze zdumienia przecierałem oczy. Graliśmy agresywnie, stosowaliśmy pressing, szybko doskakiwaliśmy do rywali, nie pozwalając im rozwinąć skrzydeł. Kurde! To nie była ta sama drużyna co miesiąc wcześniej, w meczu z Finami. Fakt, że teraz grała trochę w zmienionym składzie, ale jednak ciężko było uwierzyć w taką metamorfozę w ciągu raptem 40 dni. Nasi piłkarze na szczęście nie rozmyślali, tylko robili swoje. W osiemnastej minucie Grzegorz Rasiak popisał się celnym podaniem do Smolarka, ten znalazł się w znakomitej sytuacji. Spojrzał jeszcze w prawo, w kierunku arbitra liniowego, czy ten nie sygnalizuje czasem spalonego. Nie sygnalizował. Ebi nie zastanawiając się długo, huknął pod poprzeczkę! Prowadziliśmy 2:0, w co aż trudno było uwierzyć! Ja i stojący obok szczęśliwy sąsiad popatrzyliśmy chwilę na siebie i rzuciliśmy się sobie w objęcia. Zabrzmiał głos spikera:
- 18 minuta, 2:0 dla Polski, bramkę zdobył Ebi…
- Smolareeek! - odpowiedzieliśmy.
- Ebi? - ponownie zapytał spiker.
- Smolareeeek! - krzyczeliśmy ile sił.
- 2:0 dla Polski - powtórzył spiker.
Czułem się jakbym znalazł się w innym świecie. To nie był jednak film fantastyczny. Rzecz działa się tu i teraz. Wygrywaliśmy, Cristiano Ronaldo, Deco, Nuno Gomes, Ricardo Carvalho, Simao Sabrosa i cała plejada innych gwiazd z Półwyspu Iberyjskiego odbijali się od polskiego muru. Nawet, jeśli któryś z naszych zawodników przegrał gdzieś pojedynek z rywalem, asekurował go drugi. To była drużyna, jeden za drugim wskakiwał w ogień. Świetnie spisywali się nasi boczni obrońcy - Paweł Golański i Grzegorz Bronowicki. Tego pierwszego wiele razy oglądałem wtedy w akcji w meczach jego zespołu w ekstraklasie, czyli Korony Kielce. Walczyli bez kompleksów. 
Beenhakker wbijał im do głów, że są silni i nie muszą obawiać się silniejszych i lepiej wyszkolonych technicznie przeciwników. Tak skutecznie to robił, że gdy wyszli na boisko, to uwierzyli, że tak jest. Na przerwę schodziliśmy prowadząc 2:0. Nie było czasu ochłonąć. 
Siedzę sobie na krzesełku, oddycham głęboko, a z głośników leci słynny utwór zespołu Queen “We will rock you”. Świetny kawałek, ale na Śląskim, wśród ponad 40 tysięcy kibiców na trybunach, brzmiał jeszcze bardziej kapitalnie. Nieco poniżej gość owinięty w wielką biało-czerwoną flagę tańczy i zagrzewa innych. Następni z nas podrywają się z miejsc. Raduje się moja dusza, ciało drży, ale w głowie, obok euforii, jakaś obawa, czy my tej zaliczki nie zmarnujemy. Nie takie cuda już wcześniej widziałem w wykonaniu polskich piłkarzy. Okazało się jednak, że po zmianie stron nadal graliśmy konsekwentnie. Kiedy szansę na 3:0 miał Żurawski, ale ostatecznie trafił tylko w słupek, rozległ się taki jęk zawodu, że pewnie słychać go było aż w rejonie stadionu GKS Katowice. Im bliżej było końcowego gwizdka, tym bardziej Portugalczycy nacierali, czując, że punkty wymykają im się z rąk. W 91 minucie Wojciecha Kowalewskiego pokonał Nuno Gomes. Ktoś obok ostrzegał: - Wszystko się może zdarzyć, pamiętasz mecz Bayernu z Manchesterem? - pytał kolegi. Nawiązywał do słynnego finału Ligi Mistrzów z 1999 roku. W 89 minucie United przegrywali 0:1, ale potem zdobyli dwa gole i sięgnęli po trofeum. Wspomnienie to zabrzmiało złowrogo, ale na szczęście nie sprawdziło się w naszym meczu. 
 
Nie ma co kryć, czas od strzelenia bramki przez Nuno do ostatniego gwizdka niemieckiego arbitra Volfganga Starka był jak wieczność. Nerwy, gwizdy, okrzyki. WRESZCIE GWIZDNĄŁ! WYGRALIŚMY 2:1! Nie pamiętam co się potem działo, bo fruwałem gdzieś w obłokach. Nie pamiętam, kiedy wylądowałem, ale stadion był jeszcze pełny, trybuny rozśpiewane. Sprawdziłem, czy z małym aparatem cyfrowym jest wszystko ok. Działał, więc zacząłem robić zdjęcia. Nie chciało mi się tego magicznego miejsca opuszczać. - Chwilo trwaj… - pomyślałem i uśmiechnąłem się widząc naszych piłkarzy na murawie, równie szczęśliwych i dziękujących nam za kapitalny doping. 
 
WIĘCEJ ZDJĘĆ Z MECZU POLSKA - PORTUGALIA ZNAJDZIECIE PONIŻEJ: 
 














 
POLECAM: 
 
Tamta wygrana oczywiście nie dała bezpośredniego awansu do finałów Euro w Austrii i Szwajcarii, ale  dzięki niej zbudowała się drużyna, która wywalczyła go rok później. W decydującej imprezie w 2008 roku reprezentacja Polski niestety znów zawiodła odpadając w grupie. Beenhakker pozostał jednak na stanowisku selekcjonera i podjął z kadrą walkę o awans do mundialu w Republice Południowej Afryki. 11 października 2008 roku biało-czerwoni rozegrali ostatni świetny mecz pod wodzą Holendra, mierząc się z głównym faworytem grupy - Czechami. Co ciekawe, sędzią głównym spotkania ponownie był Niemiec Wolfgang Stark, ten sam, który dwa lata wcześniej prowadził spotkanie z Portugalczykami, na tym samym Stadionie Śląskim. Różnica jeśli chodzi o "kocioł czarownic" była taka, że w 2008 roku z obiektu znikała już charakterystyczna wieża, wówczas znajdowała się w rozbiórce. 
 
Zdeterminowany polski zespół objął prowadzenie w 27 minucie po golu Pawła Brożka. Znów graliśmy szybko, zdecydowanie, odważnie, czym zaskoczyliśmy naszych południowych sąsiadów. Tuż po przerwie, w 53 minucie rajd wykończył Jakub Błaszczykowski i w tym momencie wygrywaliśmy już 2:0. Czesi w końcówce, w 87 minucie za sprawą Martina Fenina zmniejszyli rozmiary porażki, ale na więcej tamtego wieczoru już ich nie było stać. Wygrana stała się faktem, choć w dalszej perspektywie nic nie dała oprócz prestiżu. Gubiliśmy punkty w starciach ze Słowenią, Słowacją oraz Irlandią Północną i o rezerwacji biletów na mundial do RPA mogliśmy zapomnieć. Rok później, w rewanżu polską jedenastkę w Pradze poprowadził już (po zwolnieniu Beenhakkera) tymczasowy selekcjoner Stefan Majewski. 
 
Kolejne lata były czasem posuchy dla polskiej reprezentacji i nie zmienił tego nawet fakt, że byliśmy gospodarzami finałów Euro 2012. Kadrę odmienił dopiero Adam Nawałka, który w 2014 roku dokonał ze swymi podopiecznymi wyczynu historycznego - pokonał Niemców 2:0. Tamten mecz na Stadionie Narodowym w Warszawie odbył się, a jakże - 11 października! W 51 minucie wynik dla gospodarzy otworzył Arkadiusz Milik - piłkarz dziś tak krytykowany za brak skuteczności w kadrze. Ówcześni mistrzowie świata robili co mogli, aby odmienić losy spotkania, ale kapitalnie w polskiej bramce interweniował Wojciech Szczęsny, Niemcy byli też na bakier ze skutecznością. Biało-czerwoni zagrali konsekwentnie, w 88 minucie przeprowadzili szarżę, którą ostatecznie dobili podopiecznych Joachima Loewa! Wynik na 2:0 ustalił Sebastian Mila. Drużyna Adama Nawałki już wtedy dała poważny sygnał, że liczy się w walce o Euro 2016, a plan ten pewnie realizowała w następnych miesiącach.
 
Idźmy za ciosem! Dokładnie rok później, 11 października 2015 roku świętowaliśmy ponownie - po zwycięstwie nad Irlandią 2:1 (gole Grzegorza Krychowiaka i Roberta Lewandowskiego) wywalczyliśmy awans do finałów Mistrzostw Europy we Francji. Tam, przypomnijmy, Polska dotarła do ćwierćfinału, osiągając tym samym swój najlepszy wynik w XXI wieku.  


PONIŻEJ MOJE ZDJĘCIA Z MECZU POLSKA - CZECHY W CHORZOWIE 









 
POLECAM: 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zagrają dla Ryszarda Stańka! Na boisku Wichra Wilchwy odbędzie się impreza charytatywna

PIŁKA NOŻNA. W sobotę 13 lipca w Wilchwach w Wodzisławiu Śląskim odbędzie się Piknik Rodzinny dla Ryszarda Stańka. W planach są turnieje dzieci oraz dorosłych, podsumowaniem imprezy ma być natomiast starcie oldbojów miejscowego Wichra oraz Odry Wodzisław! Dochód zostanie przeznaczony na leczenie byłego reprezentanta Polski i srebrnego medalisty olimpijskiego. 

Euro 2024. Pierwszy trener Kacpra Urbańskiego zapewnia: jeszcze będzie o nim głośno! (WIDEO)

PIŁKA NOŻNA. Przed nami finały Mistrzostw Europy 2024 w Niemczech. W kadrze reprezentacji Polski znalazł się niespełna 20-letni Kacper Urbański, wychowanek Lechii Gdańsk, obecnie zawodnik włoskiego klubu FC Bologna. Młodego piłkarza wspomina jego pierwszy trener - Grzegorz Grzegorczyk z Akademii Piłkarskiej Lechii Gdańsk. 

Ryszard Staniek ciężko chory! Medalista olimpijski z Barcelony potrzebuje pomocy

PIŁKA NOŻNA. Ryszard Staniek, były piłkarz reprezentacji Polski oraz m.in. Górnika Zabrze i Legii Warszawa, uczestnik Ligi Mistrzów, jest ciężko chory. Ruszyła zbiórka pieniędzy na jego leczenie, rehabilitację oraz zakup samochodu. Liczy się każda złotówka!