Przejdź do głównej zawartości

Ryszard Czerwiec o meczu Widzewa Łódź ze Steauą Bukareszt: gol w Lidze Mistrzów to coś wyjątkowego

Dokładnie 26 lat temu, 30 października 1996 roku Widzew Łódź odniósł jedyne zwycięstwo w Lidze Mistrzów. Podopieczni Franciszka Smudy pokonali na własnym boisku Steauę Bukareszt 2:0. Jedną z bramek zdobył Ryszard Czerwiec. Jak dziś wspomina tamto spotkanie? Okazuje się, że piłka nożna nadal towarzyszy mu w życiu. 
 Ryszard Czerwiec (z lewej) z Olgierdem Moskalewiczem, również byłym graczem krakowskiej Wisły podczas mistrzostw Polski oldbojów. Foto prywatne

 
Widzew Łódź awansował do Ligi Mistrzów w 1996 roku. Pan do drużyny trafił cztery lata wcześniej, jeszcze wtedy, kiedy rozgrywała mecze z Eintrachtem Frankfurt w Pucharze UEFA. 
- W 1992 roku przeszedłem do Widzewa z Zagłębia Sosnowiec, do łódzkiego klubu ściągnął mnie wówczas trener Władysław Żmuda. Tak, miałem okazję występować w spotkaniach z Eintrachtem (2:2 w Łodzi, 0:9 na wyjeździe - przyp. autora). Po tej fatalnej porażce we Frankfurcie, kilka dni później ograliśmy Legię Warszawa w lidze, więc można powiedzieć, że zespół zareagował dobrze. Niestety, cały tamten sezon oraz następny był dla Widzewa takim słabszym okresem, nie zajmowaliśmy czołowych miejsc w tabeli, dzięki którym moglibyśmy znów występować w europejskich pucharach. W klubie brakowało pieniędzy, zmienił się skład. Na międzynarodową arenę wróciliśmy dopiero w 1995 roku, już za kadencji trenera Franciszka Smudy, ale w Pucharze UEFA odpadliśmy wówczas w dwumeczu z ukraińskim Czernomorcem Odessa... 
...trzeba dodać, że bardzo dramatycznym. Walka o awans do drugiej rundy rozstrzygnęła się dopiero w rzutach karnych. 
- W Odessie przegraliśmy 0:1, w rewanżu w Łodzi w regulaminowym czasie to my zwyciężyliśmy w takich samych rozmiarach (gola dla Widzewa zdobył Andriej Michalczuk - przyp. autora). Dogrywka nie przyniosła zmiany wyniku, w rzutach karnych ulegliśmy niestety 5:6. Szkoda, bo mecz mogliśmy rozstrzygnąć na swoją korzyść, mieliśmy dużo okazji strzeleckich. Karne to, wiadomo, loteria... 
W 1996 roku zdetronizowaliście w kraju Legię Warszawa, do drużyny doszli nowi piłkarze, którzy jeszcze bardziej ją wzmocnili. Jak pan ocenia z perspektywy czasu - co było mocną stroną waszej ówczesnej ekipy? 
- Trener Smuda zmienił sposób gry i trzeba przyznać, że do taktyki umiejętnie dobierał też zawodników. W 1995 i 1996 roku do drużyny przyszli między innymi: Marek Citko, Radek Michalski, Maciek Szczęsny, Paweł Wojtala, Jacek Dembiński, Sławek Majak. Graliśmy wysokim pressingiem, co wtedy było pewną nowością w polskiej lidze, ale przynosiło efekty. Byliśmy dobrze przygotowania kondycyjnie, wyniki wielu meczów rozstrzygaliśmy na swoją korzyść w końcówkach. Walczyliśmy do ostatniej sekundy, to nas zawsze cechowało.  
Tak było choćby w pamiętnym rewanżowym meczu z Broendby w Kopenhadze w eliminacjach do Ligi Mistrzów. Przegrywaliście 0:3, skończyło się na "zwycięskiej" porażce 2:3, która dawał wam upragniony, historyczny awans. 
- W pierwszym meczu w Łodzi prowadziliśmy już 2:0, straciliśmy gola, wygraliśmy 2:1, ale chyba mało kto w Polsce mógł spodziewać się, że rewanż w Danii będzie miał tak dramatyczny przebieg. Szczerze mówiąc w pierwszym spotkaniu po Broendby nie było widać, że mogą okazać się aż tak mocni u siebie. 
Kilka miesięcy temu rozmawiałem z Kimem Vilfortem, wówczas kapitanem Broendby. Wspominał, że prowadząc 3:0 po niespełna godzinie gry jego zespół po prostu już was zlekceważył i słono za to zapłacił. 
- Myślę, że mistrzowie Danii odczuwali już wtedy skutki szaleńczego tempa, jakie narzucili przez 50-60 minut. Prowadzili 3:0, ale mieli jeszcze okazję do strzelenia kolejnych bramek. Na szczęście dla nas już im to się nie udało. Ten wynik i tak utwierdził ich chyba w przekonaniu, że już nic złego im się tego wieczoru nie stanie. Sygnał do ataku dał Marek Citko, strzelając gola na 1:3. 
Potrzebowaliśmy już tylko jednego, celnego trafienia i awans był nasz. Zaświeciła się w nas iskierka nadziei, że jeszcze nie wszystko stracone. Duńczycy byli kompletnie zaskoczeni tym, co stało się w końcówce, kiedy uzyskaliśmy drugą bramkę. Nasza radość była ogromna, nie do opisania. 
Pierwsze trzy spotkania w Lidze Mistrzów kończyły się dla was porażkami, na punkty czekaliście do czwartej kolejki grupowych rozgrywek. 
- Na inaugurację przegraliśmy w Dortmundzie z Borussią 1:2. Nie można powiedzieć, że gospodarze, wówczas bardzo silna ekipa, jakoś mocno nas zdominowali. Też miałem szansę zdobyć gola w tym meczu, ale pechowo zamiast do bramki trafiłem piłką w... Radka Michalskiego. Celne uderzenie zanotował natomiast Marek Citko. W kolejnym pojedynku przeciwko Atletico Madryt w Łodzi przegraliśmy już 1:4, ale wtedy zespół już odczuwał problemy kadrowe. Z powodu kontuzji nie zagrałem ja, Tomek Łapiński. Tak samo było zresztą w pierwszym spotkaniu ze Steauą w Bukareszcie, gdzie przegraliśmy 0:1. 
W rewanżu z mistrzem Rumunii w Łodzi już zdecydowanie przeważaliście. Wynik na 1:0 tuż przed przerwą ustalił Sławomir Majak, choć i on mógł czuć niedosyt, bo miał jeszcze kilka świetnych okazji do zdobycia gola. 
- Właśnie wtedy zagraliśmy już w optymalnym, silnym składzie, niesieni dopingiem własnej publiczności. Efekty było widać. Wygraliśmy 2:0, co ciekawe gola zdobył też Marek Citko, ale sędzia go nie uznał, bo na boisku znajdowała się... druga piłka, na płytę rzucił ją kibic. Na pewno nasze zwycięstwo mogło być jeszcze bardziej okazalsze, ale i tak się radowaliśmy, zdobywając pierwsze punkty w Lidze Mistrzów. 
Pan zdobył gola na 2:0, w 48 minucie. Trzeba dodać, że przedniej urody! Jak pan wspomina tamtą sytuację?
- Tak. Lewym skrzydłem pobiegł Andriej Michalczuk, dośrodkował w pole karne Steauy. Piłka skozłowała przed obrońcą, ten wybił ją głową, ale lekko, na szesnasty metr. Dobiegłem do piłki i huknąłem z około 17 metrów w lewy róg bramki. Golkiper mistrzów Rumunii (Bogdan Stelea - przyp. autora) był bez szans. Zresztą, kiedy tak sobie czasem wspominam, to muszę przyznać, że wiele goli zdobywałem właśnie po uderzeniach z podobnych odległości. 
Gol w Lidze Mistrzów jest jednak wyjątkowy! 
Zgadza się, to niesamowite przeżycie. Często gdzieś tam w rozmowach z kibicami, dawnymi kolegami z boiska, wspominam tę bramkę. Nie tylko ją zresztą, ale ogólnie występy w Lidze Mistrzów. Ta muzyka, otoczka, atmosfera. Super sprawa, coś wyjątkowego! 
Oczywiście są zawodnicy, którzy tych bramek w Lidze Mistrzów zdobyli po kilkanaście czy kilkadziesiąt w karierze, ale dla zawodnika polskiego klubu to jednak coś wyjątkowego. Cieszę się z tego, że tym golem sprzed 26 lat zapisałem się też w historii naszej piłki nożnej. 
Punktowaliście także w kolejnym meczu, z Borussią w Łodzi, który zakończył się remisem 2:2. Można chyba śmiało powiedzieć, że to było wasze najlepsze spotkanie w Lidze Mistrzów. 
- Rozegraliśmy bardzo emocjonujący mecz z drużyną z Dortmundu, która pół roku później wygrała Ligę Mistrzów i w tamtym sezonie nie przegrała żadnego spotkania. Po tym, jak stracili dwa punkty w rewanżu z nami, wszystkie kolejne pojedynki rozstrzygali na swoją korzyść. To ma na pewno swoją wymowę. Co można powiedzieć z perspektywy czasu - nasza grupa w Champions League była strasznie mocna. 
Widzew zaczął jednak borykać się z problemami organizacyjnymi i finansowymi. Można powiedzieć, że to siłą swego charakteru Widzew ograł Legię i rok później obronił mistrzostwo kraju. W europejskich pucharach drużyna już nie radziła sobie tak dobrze, doszło też do zmian kadrowych. Wśród piłkarzy, którzy odeszli, był też pan. 
- Ja pożegnałem się z Widzewem tuż po zakończeniu występów w Lidze Mistrzów, na przełomie 1996-97 roku. Przeszedłem do francuskiego Guingamp, gdzie spędziłem dwa sezony. Decydowały względy finansowe, bo tam mogłem liczyć na wyższe i regularne zarobki. W tamtych latach między Polską a zachodnią Europą pod tym względem była jednak duża różnica. Gra w Champions League na pewno spowodowała, że zainteresowanie moją osobą w zagranicznych klubach wzrosło. 
Do polskiej piłki pan powrócił, ale już do Wisły Kraków, którą budował jej główny sponsor Bogusław Cupiał. "Biała gwiazda" zaczęła znów liczyć się na krajowym podwórku, ale w europejskich pucharach ciągle czegoś brakowało, tak samo w walce o awans do Ligi Mistrzów. 
- Cóż, losowaliśmy zwykle silnych, potężnych rywali, jak włoskie kluby Parmę czy Inter Mediolan, hiszpańską FC Barcelonę. Dla nas były to ekipy nie do przejścia. Obecne polskie kluby we wstępnych rundach przegrywają z drużynami np. z Azerbejdżanu, więc o czym tu mówić. Jeśli już trafimy na potentatów, to nie ma szans nawiązać z nimi walki. My w Wiśle staraliśmy się napsuć tym najlepszym trochę krwi. 
Może pan porównać ówczesne ekipy Widzewa i Wisły? 
- Styl gry zespołu w dużej mierze zależy od zawodników, którzy w nim występują. Ciężko jest porównać oba te zespoły, w Krakowie występowało nieco więcej obcokrajowców, ale też i nie brakowało reprezentantów Polski. Podobnie było w Widzewie, który też miał kadrowiczów. To jest więc element wspólny dla tych drużyn. Dziś na przykład ciężko byłoby w naszym kraju zorganizować drużynę, która miałaby w swoim składzie na przykład pięciu reprezentantów Polski. 
Wisła z pana czasów zapisała się natomiast w historii choćby meczem z hiszpańskim Realem Saragossa w Pucharze UEFA w 2000 roku. Na wyjeździe przegraliście 1:4, u siebie zwyciężyliście w takich samych rozmiarach i pokonaliście rywala w rzutach karnych. Krótko mówiąc - z piekła do nieba! 
- Tak. Występowałem w pierwszym spotkaniu w Saragossie i do przerwy w rewanżu w Krakowie. U siebie przegrywaliśmy 0:1 po pierwszej połowie, kiepsko to wyglądało. Ja grałem w tych 45 minutach, w przerwie trener Orest Lenczyk dokonał trzech zmian, między innymi ja już nie pojawiłem się na boisku. Ten manewr się powiódł, bo w drugiej części drużyna strzeliła cztery gole, wyrównała stan dwumeczu, a potem okazała się lepsza w karnych. Oj, to była niesamowita historia. Przegrywaliśmy po golu samobójczym, a ostatecznie dokonaliśmy czegoś, co wydawało się niemożliwe.  
Mówił pan o reprezentantach kraju z Widzewa czy Wisły. Pan też do tego grona się zaliczył. W kadrze jednak na dłuższy czas pan się nie zakotwiczył. Dlaczego? 
- Przede wszystkim miałem silną konkurencję. Kiedy na przykład w czasach gry w Łodzi znajdowałem się w bardzo dobrej formie, to w kadrze na mojej pozycji, w środku pomocy, dominował na przykład Piotrek Nowak, wtedy jej kapitan. Powiem tak - dla mnie, jako zawodnika z naszej ligi, każde powołanie do reprezentacji było wyróżnieniem. 
Z 20 osób w kadrze nie wszyscy mogą zagrać jednakową ilość czasu. Za moich czasów zawsze był ktoś lepszy i nie miałem z tego powodu jakiego żalu. Przede wszystkim szkoda, że w tamtych latach nie udało nam się ani razu awansować do finałów mistrzostw świata czy Europy. Niestety, nie był to zbyt owocny czas dla reprezentacji. 
Pana zdaniem dlaczego? 
- Trudno jednoznacznie odpowiedzieć, czego zabrakło przez kilkanaście lat. Najważniejsze, że przełamanie przyszło w końcu za czasów trenera Jerzego Engela. Myślę, że jego kadra była już o tyle silna, że większość zawodników występowała w dobrych klubach zagranicznych, tam zdobyli cenne doświadczenie. Ja już wtedy nie byłem brany pod uwagę, ale miałem swoje lata i już nie grałem na takim poziomie, który pozwalałby myśleć o reprezentacji. 
Po odejściu z Wisły grywał pan w niższych ligach, zresztą nadal można pana zobaczyć na boiskach małopolskiej okręgówki w barwach Zgody Byczyna. 
- Staram się grać na tyle, na ile w wieku 54 lat pozwala zdrowie. Najczęściej obecnie występuję w drużynie oldbojów Wisły, walczymy choćby w mistrzostwach Krakowa. Grałem też ostatnio w mistrzostwach Polski weteranów, w reprezentacji Śląska. Jak na kategorię wiekową powyżej 42 lat daję radę (śmiech). Miałem taki okres, że przez pół roku doskwierały mi problemy z kręgosłupem, myślałem, że już nie wrócę na boisko jako zawodnik, ale na szczęście ten czarny scenariusz się nie spełnił. Staram się utrzymywać dobrą formę, na turniejach jest okazja spotkać dawnych kolegów, fajnie, że w starszym wieku gra w piłkę nadal sprawia człowiekowi frajdę. 
Obecny Widzew wrócił do ekstraklasy, ale Wisła w tym roku z niej spadła. "Biała gwiazda" odrodzi się? 
- Przyszedł taki słaby czas dla klubu, cóż, trzeba się z tym pogodzić i walczyć o powrót. Przed laty Wisła też została zdegradowana z pierwszej ligi, ale potem awansowała. Historia uczy, że można dać radę. Niekiedy jest tak, że robisz krok w tył, aby potem postawić dwa do przodu. Widzew też po latach zdołał się pozbierać i dziś jest w czołówce ekstraklasy. 
Ostatnie pytanie - na co pan liczy w przypadku reprezentacji Polski na mundialu w Katarze? 
- Nie będę zbyt odkrywczy jeśli powiem, że na przełamanie złej serii z ostatnich lat i wyjście z grupy. Nie ma co jakoś analizować meczów z Belgią czy Holandią w Lidze Narodów, bo jak sądzę w mistrzostwach zagramy w innym oraz silniejszym składzie. Liczę na to, że powalczymy, aczkolwiek grupę mamy trudną. Najważniejszy będzie pierwszy mecz z Meksykiem, trzeba go zacząć od zwycięstwa. W ostatnich mundialach z naszym udziałem najlepiej spisywaliśmy się w ostatnich grupowych spotkaniach, które już niestety nie miały znaczenia dla awansu do dalszej fazy. 
Dziękuję za rozmowę. 
PIOTR STAŃCZAK 

Ryszard Czerwiec (rocznik 1968) urodził się w Nowym Targu, jego pierwszym klubem była Victoria Jaworzno. Potem występował w Zagłębiu Sosnowiec, Widzewie Łódź, francuskim En Avant Guingamp, Wiśle Kraków, Szczakowiance Jaworzno, GKS Katowice, Victorii Jaworzno, Strumyku Zarzecze, Bolesławie Bukowno, TKS Skawinka Skawina, Porońcu Poronin, Orle Ryczów,, LKS Zgoda Byczyna. W pierwszej reprezentacji Polski rozegrał 28 spotkań (w latach 1991-2000), nie strzelił gola. Największy sukces w piłce klubowej osiągnął z Widzewem Łódź, awansując do Ligi Mistrzów w sezonie 1996-97. 
 
Gol Ryszarda Czerwca w meczu Widzew - Steaua (2:0) w Lidze Mistrzów.
 

POLECAM: 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dawne gwiazdy futbolu uświetnią 100-lecie Klubu Sportowego Warka. Będzie wielka feta

PIŁKA NOŻNA. Klub Sportowy Warka obchodzi 100-lecie istnienia. Wielka impreza jubileuszowa odbędzie się w sobotę 24 czerwca. Wśród uczestników jest Reprezentacja Gwiazd Piłkarzy Polskich. Jej mecz z oldbojami Warki komentować będzie Dariusz Szpakowski. 

Dawne piłkarskie gwiazdy zagrają dla chorego Tymusia w Grodzisku Mazowieckim

PIŁKA NOŻNA. Trwa już odliczanie do charytatywnego turnieju na rzecz chorego Tymusia, który odbędzie się 27 stycznia 2024 roku w Grodzisku Mazowieckim koło Warszawy. Wystąpi między innymi Reprezentacja Gwiazd Piłkarzy Polskich. 

Reprezentacja Gwiazd uświetni jubileusz Orła Łowyń. Zagrają dawni kadrowicze i ligowcy!

PIŁKA NOŻNA. Reprezentacja Gwiazd Piłkarzy Polskich rozpoczyna cykl wiosennych spotkań. Na początek będą mogli obejrzeć ją kibice w Łowyniu w Wielkopolsce. Dawni kadrowicze czy też uczestnicy Ligi Mistrzów oraz znani polscy ligowcy uświetnią 75-lecie tamtejszego klubu Orzeł!