Przejdź do głównej zawartości

Maciej Szczęsny w meczach Legii Warszawa z Blackburn zatrzymał Shearera a Flowersowi kazał zapiąć pasy

Maciej Szczęsny, jeden z najbardziej znanych i rozpoznawalnych polskich bramkarzy, grających na przełomie lat 80. i 90, był jednym z bohaterów wyjazdowego meczu Legii Warszawa z Blackburn Rovers w Lidze Mistrzów. Od tamtego spotkania minęło już 27 lat. Punkt, który "wojskowi" wywalczyli wówczas na terenie mistrza Anglii, dał im - jak się później okazało - awans do ćwierćfinału rozgrywek. Ten etap Champions League od tamtej pory jest nieosiągalny dla żadnej innej polskiej drużyny. 
Maciej Szczęsny wspomina mecze warszawskiej Legii z Blackburn w Lidze Mistrzów w sezonie 1995-96. Foto Facebook/Reprezentacja Gwiazd Piłkarzy Polskich
 
 
W sierpniu 1995 roku Legia Warszawa, jako pierwszy polski zespół w historii, awansowała do Ligi Mistrzów po wyeliminowaniu szwedzkiego IFK Goeteborg. W pierwszych trzech spotkaniach tych rozgrywek podopieczni Pawła Janasa kolejno: pokonali norweski Rosenborg Trondheim 3:1 u siebie (dwa gole Leszka Pisza i jeden Ryszarda Stańka), przegrali na wyjeździe z mistrzem Rosji Spartakiem Moskwa 1:2 (bramka Marek Jóźwiak), by w trzecim pojedynku ograć przy Łazienkowskiej mistrza Anglii Blackburn Rovers 1:0 (gol Jerzego Podbrożnego). Dwa tygodnie po starciu z Wyspiarzami w Warszawie przyszedł czas na rewanż. Po ciężkim boju stołeczna ekipa wywalczyła remis 0:0, w czym dużą zasługę miał bramkarz Maciej Szczęsny. Jak wspomina starcia z Blackburn?

To był punkt na wagę złota, zdobyty na terenie rywala, a pan i koledzy musieliście mierzyć się z gwiazdami pokroju Alana Shearera, Norwega Henninga Berga czy Szkota Colina Hendry'ego czy jeszcze wieloma innymi. Jak pan wspomina pojedynek, który odbył się 1 listopada 1995 roku?
- Remis ten był takim sukcesikiem, który potem okazał się być sukcesem. Ten punkt sprawił później, że awansowaliśmy do ćwierćfinału, choć kiedy wracaliśmy z Anglii, to wiadomo, że jeszcze tego nie wiedzieliśmy (ostatnie dwa mecze w Lidze Mistrzów z Rosenborgiem na wyjeździe i Spartakiem u siebie kończyły się porażkami Legii - przyp. autora). Mnie osobiście mocno zapadł w pamięci nowopowstały stadion Blackburn, który z jednej strony był prosty w swej formie, ale z drugiej prawdziwym stadionem piłkarskim, bez żadnej bieżni. Był fajnie oświetlony, wrażenie robiły przeszklone loże, znajdujące się wzdłuż linii autowych, posiadające przyciemniane szyby. Co tu mówić - poczuliśmy się jak w innym świecie. 
Gra w meczu o stawkę na terenie najlepszej wówczas angielskiej drużyny to coś, co polskim zespołom zdarza się raz na wiele lat. 
- To był świeżo upieczony mistrz Anglii, posiadający nowy stadion i bardzo bogatego właściciela, który nie szczędził wydatków na drużynę. Tumult na stadionie panował już w czasie rozgrzewki, kiedy zajęta była raptem połowa miejsc na trybunach. Kiedy natomiast my i przeciwnicy oraz sędziowie wychodziliśmy na boisko, to aplauz był niemiłosierny. Jednocześnie już czuliśmy, że ta publiczność kibicuje swojemu zespołowi, ale z drugiej strony potrafią docenić też przeciwnika. To było zupełnie coś innego, niż wówczas na naszych, polskich stadionach, ale nie umiem tego nazwać. 
Popisywał pan się kapitalnymi interwencjami, zachowując ostatecznie czyste konto. Nerwówkę mieliśmy jednak do samego końca.
- Na początku meczu obroniłem strzał Hendry'ego, czego tak naprawdę nie miałem prawa zrobić. Facet huknął z woleja z siedmiu metrów, na szczęście byłem dobrze ustawiony. Mimo, że kiedy wyłapałem piłkę i poczułem, że siła uderzenia "wbiła mnie w ścianę", to wszystko na szczęście działo się przed linią bramkową. Zdążyłem ugiąć nogi i nie wpadłem z futbolówką do siatki. W końcówce natomiast wygrałem pojedynek z Alanem Shearerem. 
Kiedy on dochodził do piłki, to na stadionie najpierw był huk i tumult, potem przez ułamek sekundy zapanowała cisza - kibice czekali na to, co się stanie, a wreszcie rozległ się ryk zawodu. Minutę później sędzia zakończył mecz. Kiedy więc zabierałem swój bidon i ręcznik, to kibice na trybunie za bramką bili mi brawo i unosili kciuki w górę. 
Nie wiem czy to były akurat gratulacje dla mnie za postawę w meczu, za to, że powstrzymałem ich idola oraz króla strzelców ligi angielskiej, czy może bardziej chcieli powiedzieć "przekaż kolegom, że pokazali się z zajebiście dobrej strony". Coś niesamowitego, wówczas w Polsce taka reakcja widowni była nie do pomyślenia a i dziś nie zdarza się sporadycznie. Wiadomo, byli zawiedzeni wynikiem, ale bili brawa swojej drużynie za to, jaką pracę wykonała na boisku, za to "jeżdżenie na tyłkach", nam za nieustępliwość. Człowiek po takim meczu schodzi do szatni i zastanawia się - k...a, aż tak mocno poniosłem ten tłum? Obcy tłum?
Okazało się tamtej jesieni, że posiadacie patent na Blackburn, bo wcześniej pokonaliście mistrza Anglii na własnym stadionie przy Łazienkowskiej. Jak pan wspomina tamten pojedynek? 
- Odbył się dwa tygodnie wcześniej. Przytoczę tu pewną anegdotkę, choć już ją wcześniej opowiadałem. My oraz rywale z Blackburn i sędziowie stoimy w tym blaszanym, 40-metrowym tunelu, prowadzącym z budynku dawnej klubowej administracji na płytę boiska. 
Obok mnie stał bramkarz gości Tim Flowers. Widzieliśmy wtedy skrawek murawy i trybun po drugiej stronie. On delikatnie trącił mnie pięścią w ramię i zapytał, dlaczego mecz Ligi Mistrzów rozgrywamy na boisku treningowym. Poczułem się tak głupio, że tylko mu powiedziałem "zapnij pasy". 
Po końcowym gwizdku sędziego w Warszawie to panu jednak dopisywał humor, nie Flowersowi. 
- Tak, ale ja dopiero dwa tygodnie później, kiedy graliśmy rewanż w Anglii, zrozumiałem, skąd w ogóle to jego pytanie. Ja nie chcę teraz powiedzieć, że obiekt Blackburn Rovers to był jakiś Disneyland. To był po prostu stadion piłkarski, na którym właśnie powinna gościć Liga Mistrzów. Dwa metry za siatką bramki zaczynają się trybuny, płytę okalają bandy wysokości 60 centymetrów, nie ma żadnego ogrodzenia czy płotu. Na poziomie czwartego piętra pojawiają się te szklane loże. Tam zasiadają panowie w garniturach i panie w wieczorowych toaletach - jak to określił rok później podczas meczu Broendby z Widzewem komentator Tomasz Zimoch. Nagle człowieka dopada takie uczucie - niby z Polski nie jest tu tak daleko, a jednak inny świat. Zupełnie inny świat. 
Z drugiej strony Legia pokazała jednak, że stać ją na sprawienie niespodzianki, mimo, że pod względem bazy, stadionu, od mistrza Anglii dzieliły ją wtedy lata świetlne. 
- Wie pan, remis z nami praktycznie pozbawił Blackburn szans na awans do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Mimo wszystko ludzie ich docenili dlatego, że właśnie "jeździli na dupach" i zapieprzali. Tego właśnie oczekiwał przeciętny Anglik płacąc wygórowaną cenę za bilet na ten mecz. On sobie pomyślał - ja ciężko pracuję, że odłożyć te funty, aby pójść z synem na to spotkanie. Chcę widzieć, że na boisku też ktoś dla mnie mocno haruje. Mnie w pracy nie wszystko się udaje, wam - piłkarzom - także, ale macie zapieprzać. I tak właśnie zagrali piłkarze Blackburn - oni wówczas znajdowali się w kryzysie, nie szło im w swojej lidze ani w Champions League, ale walczyli do upadłego. 
Jakie miejsce w prywatnym rankingu pucharowych meczów zajmuje u pana właśnie ten mecz w Blackburn? 
- Wcale nie uważam, że dla mnie był najlepszy jeśli chodzi o europejskie puchary. To był jeden z najlepszych, który zakończyłem na "zero z tyłu". Na pewno natomiast bardzo dobrze wspominam już swój pierwszy pucharowy mecz w życiu, kiedy z Legią walczyłem przeciwko FC Barcelona na Camp Nou (w 1989 roku, w 1/16 finału Pucharu Zdobywców Pucharów - przyp. autora). 
Gdyby nie szwajcarski sędzia, która uratował tyłki gospodarzom, to wygralibyśmy 2:0 i awansowalibyśmy do następnej rundy. Nie uznał nam prawidłowo zdobytego gola, zaś w ostatniej minucie gwizdnął karnego "z kapelusza" dla Barcelony i Ronald Koeman doprowadził do wyrównania. 
Faktem jest, że na stutysięczniku zasiadło 40 tysięcy kibiców, więc nie robiło to aż takiego wrażenia jak sześć lat później w Anglii, ale barcelońska publiczność też ożywiła się, kiedy ich zespół stracił gola i zaczęła mocno gwizdać. 
W Lidze Mistrzów zagrał pan także w barwach Widzewa Łódź jesienią 1996 roku. Czy można w ogóle w pewien sposób porównać tamtą Legię i ówczesny Widzew? 
- Nie, Legii oraz Widzewa nie da się porównać. Z jednej strony to najlepsze zespoły w Polsce w połowie lat 90, ale z drugiej posiadające całkiem różne atuty. Kiedy występowałem w Legii, po latach wreszcie się dotarliśmy, zdobyliśmy dwa razy z rzędu mistrzostwo kraju i dotarliśmy do ćwierćfinału Ligi Mistrzów, to walcząc o trzeci kolejny czempionat w Polsce, w decydującym spotkaniu przegraliśmy u siebie właśnie z Widzewem 1:2, prowadząc 1:0. Zastanawialiśmy się potem, czego nam zabrakło, powodów można było wymieniać wiele, ale żaden nie był wystarczający. Widzew tworzyła natomiast grupa niesamowicie zgranych ludzi, nastawionych na ciężką pracę. Też lubili się bawić, ale wiedzieli, kiedy oraz ile można. Nie zadowalali się tym co jest, chcieli wycisnąć ze sportowego życia jak najwięcej. Treningi były ciężkie, co też odczułem na sobie, ale nie chciałem być obibokiem i starałem się im dorównać. Po przyjściu do Widzewa jesień miałem bardzo dobrą, natomiast wiosną na mecze wychodziłem niczym kloc drewna ociosany siekierą. Co rywale kopnęli, to wpadało do mojej bramki... Do kwietnia byłem już "zajechany" fizycznie. Ogólnie mówiąc - Legia i Widzew to inne kluby, zawodnicy, trenerzy, nie sposób ich porównać.
Dziękuję za rozmowę.  
PIOTR STAŃCZAK 
 
Maciej Szczęsny (rocznik 1965) jest wychowankiem Gwardii Warszawa. Był bramkarzem. Występował także w Legii Warszawa, Widzewie Łódź, Polonii Warszawa oraz Wiśle Kraków. W pierwszej reprezentacji Polski, w latach 1991-96 rozegrał siedem spotkań. W piłce klubowej największe sukcesy świętował z Legią - półfinał Pucharu Zdobywców Pucharów w 1991 oraz ćwierćfinał Ligi Mistrzów w 1996 roku. W Champions League wystąpił też z Widzewem, w 1996 roku w fazie grupowej. Jest ojcem Wojciecha Szczęsnego, obecnego bramkarza reprezentacji Polski. Był trenerem golkiperów Amiki Wronki, Wisły Kraków, Znicza Pruszków oraz Korony Kielce. 
 
Skrót meczu Blackburn Rovers - Legia Warszawa w fazie grupowej Ligi Mistrzów - 1 listopada 1995.
 

POLECAM:

Komentarze

  1. Uczestniczyłem w meczu z Barceloną w Barcelonie. BOBO Król Polskich Kibiców.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Zagrają dla Ryszarda Stańka! Na boisku Wichra Wilchwy odbędzie się impreza charytatywna

PIŁKA NOŻNA. W sobotę 13 lipca w Wilchwach w Wodzisławiu Śląskim odbędzie się Piknik Rodzinny dla Ryszarda Stańka. W planach są turnieje dzieci oraz dorosłych, podsumowaniem imprezy ma być natomiast starcie oldbojów miejscowego Wichra oraz Odry Wodzisław! Dochód zostanie przeznaczony na leczenie byłego reprezentanta Polski i srebrnego medalisty olimpijskiego. 

Euro 2024. Pierwszy trener Kacpra Urbańskiego zapewnia: jeszcze będzie o nim głośno! (WIDEO)

PIŁKA NOŻNA. Przed nami finały Mistrzostw Europy 2024 w Niemczech. W kadrze reprezentacji Polski znalazł się niespełna 20-letni Kacper Urbański, wychowanek Lechii Gdańsk, obecnie zawodnik włoskiego klubu FC Bologna. Młodego piłkarza wspomina jego pierwszy trener - Grzegorz Grzegorczyk z Akademii Piłkarskiej Lechii Gdańsk. 

Ryszard Staniek ciężko chory! Medalista olimpijski z Barcelony potrzebuje pomocy

PIŁKA NOŻNA. Ryszard Staniek, były piłkarz reprezentacji Polski oraz m.in. Górnika Zabrze i Legii Warszawa, uczestnik Ligi Mistrzów, jest ciężko chory. Ruszyła zbiórka pieniędzy na jego leczenie, rehabilitację oraz zakup samochodu. Liczy się każda złotówka!