PIŁKA NOŻNA. Grzegorz Lewandowski trzydzieści lat temu zadebiutował w pierwszej reprezentacji Polski, nieco później razem z Legią Warszawa w Lidze Mistrzów. Jak wspomina najważniejsze mecze w swojej karierze?
Grzegorz Lewandowski to były reprezentant Polski i uczestnik Ligi Mistrzów z Legią Warszawa. Fot. Prywatne.
Grzegorz Lewandowski ma 54 lata, urodził się w Szczecinku, reprezentował między innymi Bałtyk Koszalin, Wisłę Kraków, Legię Warszawa, hiszpańskie CD Logrones czy francuskie SM Caen. Najczęściej występował jako pomocnik. Obecnie gra w Arkadii Malechowo, drużyny z zachodniopomorskiej ligi okręgowej, trenuje także A-klasowych Błękitnych Tychowo, drużynę spod Słupska. Pracuje jako ratownik wodny.
Trzydzieści lat temu, jesienią 1993 roku, zadebiutował pan w pierwszej reprezentacji Polski, najpierw rozgrywając mecz przeciwko Turcji (1:2), potem Holandii (1:3) w eliminacjach do mistrzostw świata. Jak pan wspomina swoje początki w kadrze?
- Byłem młodym zawodnikiem, wtedy grającym w Wiśle Kraków. Wówczas w polskich zespołach ligowych nie brakowało dobrych piłkarzy, występujących w reprezentacji bądź też aspirujących do niej. Mnie udało się przebić do kadry. To był czas, kiedy prowadził ją Lesław Ćmikiewicz (wcześniej asystent Andrzeja Strejlaua, po jego dymisji przejął reprezentację na ostatnie trzy mecze w eliminacjach do mundialu w 1994 roku - przyp. autora). Szczególnie utkwił mi w pamięci pojedynek przeciwko Holendrom w Poznaniu. My już nie mieliśmy szansy na awans, ale Holandia jeszcze walczyła korespondencyjnie z Anglią o drugie miejsce w grupie, które dawało prawo gry w mundialu. Okoliczności były niespotykane, prawie cały stadion zapełnili holenderscy kibice, polskich fanów na trybunach było może około dwóch tysięcy. Nie dawano nam szans, choć do przerwy remisowaliśmy 1:1, ostatecznie przegraliśmy 1:3. Mimo przegranej ja potem dostałem jeszcze następną szansę gry w reprezentacji (w lutym 1994 roku, w towarzyskiej potyczce z Hiszpanią, już za kadencji selekcjonera Henryka Apostela - przyp. autora).
Wróćmy jeszcze do meczu przeciwko Holandii. Jakie to było uczucie, rywalizować z takimi gwiazdami jak Denis Bergkamp, Ronald Koeman czy bracia Frank oraz Ronald De Boerowie a także wieloma innymi?
- W ekipie holenderskiej były gwiazdy światowego formatu, zaś nasza reprezentacja znajdowała się w przebudowie, eliminacje do mundialu już były dla nas przegrane. Lesław Ćmikiewicz szukał jeszcze innych zawodników, dał szansę między inny mnie, co już było dużym wyróżnieniem.
Tymczasem wyjść w pierwszym składzie i walczyć przeciwko takim gwiazdom, o których pan wspomniał - to już było bardzo duże przeżycie. Duże gwiazdy reprezentacji, mocnych lig zagranicznych, które ja do tamtej pory znałem tylko z telewizji.
Debiut w reprezentacji zbiegł się w czasie z pana przenosinami do CD Logrones. Grał pan tam przez kilka miesięcy, ale jak pan wspomina ten hiszpański okres w karierze?
- Na pewno wpływ na to, iż trafiłem na wypożyczenie do Hiszpanii, miał fakt, że nieźle spisywałem się w Wiśle, strzelałem bramki, miałem też szansę pojechać z reprezentacją olimpijską na igrzyska w Barcelonie, ale niestety, na przeszkodzie stanęła kontuzja... Moje nazwisko gdzieś tam już pojawiało się w notesach trenerów innych drużyn, również zagranicznych. Logrones potrzebowało zawodnika do beniaminka ówczesnej hiszpańskiej ekstraklasy. Trafiło na mnie! W tamtym czasie różnica między tymi klubami a polskimi była ogromna, nawet jeśli chodzi o sprawy socjalne, zaplecze, organizację, bazy treningowe. To był inny świat. Niby dziś w naszym kraju te warunki są już dużo lepsze, ale zagraniczne kluby cały czas nam gdzieś uciekają, choćby pod względem metod szkoleniowych. Wtedy w Hiszpanii wszystko było dla mnie nowe, w Polsce brakowało boisk treningowych, musieliśmy przygotowywać się w takich warunkach jakie były...
W Hiszpanii w tamtym okresie miał pan też okazję spotkać się i rywalizować z innymi Polakami.
- Zgadza się. Miałem okazję spotkać się z Jankiem Urbanem, Ryśkiem Stańkiem i Jackiem Zioberem, którzy występowali wtedy w Osasunie Pampeluna. Oba miasta znajdują się blisko siebie, więc mecz naszych zespołów to były takie małe, lokalne derby. Fajnie i przyjemnie było się spotkać w takim małym polskim gronie.
W połowie 1994 roku wrócił pan już do Polski, ale nie do Wisły, lecz warszawskiej Legii. Niedługo potem próbowaliście po raz pierwszy wejść do Ligi Mistrzów, ale wtedy jeszcze nie sprostaliście chorwackiemu Hajdukowi Split.
- Kończąc swoją hiszpańską przygodę nie chciałem już wracać do Wisły, bo uważałem, że muszę postawić krok do przodu i rozwijać się. W Krakowie było przemeblowanie zespołu i walka o utrzymanie się w ówczesnej pierwszej lidze. Legia aspirowała do gry w Lidze Mistrzów. Jej trenerem był wtedy Paweł Janas, który znał mnie wcześniej z reprezentacji olimpijskiej, pełnił tam rolę drugiego szkoleniowca. Skontaktowaliśmy się, mój transfer doszedł do skutku i tak trafiłem do Warszawy.
Niestety, ja wróciłem z Hiszpanii z urazem kręgosłupa, ze względu na te poważne dolegliwości moje wejście do zespołu Legii było trudne. Myślałem nawet w pewnym momencie o zakończeniu kariery... Pomógł dopiero specjalista z Krakowa, którego polecił mi Marek Koźmiński. Dzięki niemu do dziś swobodnie funkcjonuję.
Wtedy najważniejsze było to, że mogłem grać, przebiłem się do pierwszego składu i już tego miejsca nie oddałem. Oczywiście, nie udało się pokonać Hajduka, ale najważniejsze, że większość czołowych piłkarzy pozostała w klubie, mogliśmy walczyć o kolejny tytuł mistrza kraju i ponownie próbować awansu do Champions League.
Legia wywalczyła awans po dwumeczu z IFK Goeteborg. Świętowaliście po wygranej 2:1 w Szwecji, ale ogromne znaczenie miał fakt, że w pierwszym spotkaniu zwyciężyliście 1:0.
- Dziś aż trudno uwierzyć w to, że Goeteborg plasuje się gdzieś w dole tabeli ligi szwedzkiej. Wtedy to był klub, który regularnie występował w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Nie trafiał tam przypadkowo. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, na jaki zespół trafiliśmy. Owszem, w Warszawie zwyciężyliśmy 1:0, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że czeka nas ciężki rewanż, że jedziemy do mistrza Szwecji trochę jak na pożarcie. Oni preferowali podobny futbol do angielskiego, oparty na sile fizycznej, rywale byli wysocy, gdzieś tam w tunelu przed wyjściem na murawę próbowali nas prowokować. Mimo, że po golu Jespera Blomqvista objęli prowadzenie 1:0 i walka zaczynała się od nowa, to jednak ich zawodnik dostał czerwoną kartkę po faulu na Jurku Podbrożnym (Jonas Olsson w 30 minucie - przyp. autora). W drugiej połowie Leszek Pisz wyrównał na 1:1 i już ten wynik dawał nam awans. W końcówce Jacek Bednarz strzelił na 2:1. Oczywiście w tej batalii z mistrzem Szwecji dopisało nam też szczęście, ale ono jest w piłce potrzebne. Dopiero po końcowym gwizdku dotarło do nas, że jesteśmy w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Całą noc siedzieliśmy, rozmawialiśmy gdzieś popijając piwo i dopiero dochodziło do nas, czego dokonaliśmy.
Zaczęliście grupowe rozgrywki od wygranej nad Rosenborgiem Trondheim 3:1 w Warszawie. Wówczas był to przeciwnik mało znany.
- Mimo wszystko wiedzieliśmy, że jest to mistrz Norwegii, kraju, który wtedy liczył się w piłkarskiej Europie, że nie będzie łatwo. Z drugiej strony zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że tu walczymy w grupie, jeden czy dwa spotkania nie decydują o wszystkim, bo czeka nas ich w sumie sześć. Doświadczenie, jakie wynieśliśmy z dwumeczu z Goeteborgiem, zaprocentowało w spotkaniu z Rosenborgiem, do którego podeszliśmy ze spokojem, wygraliśmy zasłużenie.
Oprócz Rosenborga rywalizowaliście w grupie jeszcze ze Spartakiem Moskwa i Blackburn Rovers. Które z tamtych spotkań utkwiły panu szczególnie w pamięci?
- Myślę, że oba mecze przeciwko Blackburn. Przyjechał do nas mistrz Anglii, drużyna z ogromnym potencjałem, z Alanem Shearerem na czele. U siebie pokonaliśmy ich 1:0, natomiast ja najbardziej zapamiętałem rewanż. Ta atmosfera na trybunach, ich podejście, takie agresywne, walka na całej długości i szerokości boiska, od pierwszych do ostatnich sekund. To powodowało i u nas dodatkową motywację. Nie przestraszyliśmy się, nie wyszliśmy na boisko jak chłopcy do bicia. Oczywiście pierwsze piętnaście minut to było jak trzęsienie ziemi, Maciek Szczęsny w naszej bramce wychodził z siebie, broniąc ich strzały. Okazało się jednak, że dla Anglików im dalej w las tym było ciemniej. Napotkali na nasz opór, także stwarzaliśmy sobie groźne sytuacje podbramkowe. Nie wiem natomiast do dziś, dlaczego w ostatniej minucie meczu, przy stanie 0:0, mając piłkę na prawej stronie, postanowiłem z połowy boiska podać ją do Maćka Szczęsnego...
Wyłożyłem ją Shearerowi wprost pod nogi, ten wyszedł na pozycję sam na sam z naszym bramkarzem! Pomyślałem sobie w tamtej chwili: "Boże, co ja zrobiłem, jeśli on strzeli to będę chyba pieszo wracał do domu".
Na szczęście Maciek wygrał z nim pojedynek, zremisowaliśmy bezbramkowo, później okazało się, że w ostatecznym rozrachunku ten punkt miał duże znaczenie dla naszego awansu do ćwierćfinału.
O meczach z Panathinaikosem Ateny w tej fazie rozgrywek w marcu 1996 roku można pewnie mówić długo, ale jeśli dziś je wspominamy, to często pod kątem fatalnego stanu boiska przy Łazienkowskiej, warunków, w jakich przyszło wam grać w pierwszym spotkaniu.
- Dziś możemy gdybać, nie wiemy, jak ten mecz w Warszawie potoczyłby się, jeśli gralibyśmy na normalnym boisku. Pomimo tego błota na płycie stworzyliśmy sobie dogodne okazje do zdobycia bramek i Panathinaikos wywiózł z Warszawy szczęśliwy dla siebie remis. Jeśli zwyciężylibyśmy 1:0 czy 2:0 u siebie, to kto wie, co stałoby się w rewanżu w Atenach. Tymczasem w drugim meczu czuliśmy, że jesteśmy skazani "na pożarcie", sędziowie byli stronniczy, po nieco ponad 20 minutach gry arbiter główny wyrzucił z boiska Marcina Jałochę, przyszło nam grać w osłabieniu. Przegraliśmy 0:3.
Tej samej wiosny, po porażce z Widzewem Łódź straciliście szansę na obronę tytułu mistrza kraju i dotychczasowy zespół się rozpadł. Z perspektywy czasu, według pana, co spowodowało, że nie udało się utrzymać kadry grającej w Lidze Mistrzów. Przypomnijmy też, że Legia w skromniejszym składzie w następnym sezonie walczyła w Pucharze UEFA, gdzie wzięła rewanż na Panathinaikosie Ateny.
- Także nie wierzyłem, że ten zespół rozpadnie się tak szybko. Z drugiej strony jednak dochodziły już do nas słuchy, że główny sponsor klubu Janusz Romanowski nie dogaduje się z prezesami, pozostałymi działaczami Legii. To on brał na siebie utrzymanie części zawodników. Atmosfera już wtedy nie była dobra, choć my, piłkarze, na te nieporozumienia Romanowskiego z władzami klubu, nie mieliśmy większego wpływu. Zaczęły natomiast pytać o wielu z nas inne kluby, pojawiali się zagraniczni skauci.
Tak oto ja, Marek Jóźwiak czy Tomek Wieszczycki trafiliśmy do Francji, reszta innych zawodników też odeszła, z klubem pożegnał się Romanowski i ta Legia, którą znaliśmy z Ligi Mistrzów, po prostu się rozpadła. Oczywiście przyszli inni gracze, tak jak pan wspomniał, w przyszłym sezonie też walczyli w europejskich pucharach.
Jak pan wspomina atmosferę w ówczesnej Legii, panującą między wami, zawodnikami? Wiadomo, że w tamtych latach piłkarze częściej spotykali się ze sobą poza boiskiem, dziś wygląda to nieco inaczej.
- Kiedy budował się ten zespół, doszedłem do niego ja, Rysiek Staniek, Czarek Kucharski czy Jacek Bednarz, początki nie były łatwe, bo stworzyły się dwie grupy - przyjezdnych i tych, którzy do tamtej pory grali w Legii. Nie było to dobre, ale wiele zmienił obóz, na który pojechaliśmy, o ile dobrze pamiętam, do Włoch. Tam doszło do pyskówek między zawodnikami, aż wreszcie kapitan zespołu (Leszek Pisz - przyp. autora) rozpoczął rozmowę, jej sens był taki - albo coś razem budujemy albo dalsza współpraca nie ma sensu. Od tamtej pory scementowaliśmy się jako drużyna, jeśli dobrze się dogadywaliśmy na boisku, to i poza nim. Nie ukrywam, chodziliśmy razem na piwo, nawet jak coś nam nie szło w grze, to szybko wyciągaliśmy wnioski. Słynny bar "Garaż" to znane miejsce, gdzie spędzaliśmy czas (śmiech). Po meczach nie musieliśmy się bać kibiców i uciekać do domów, broniły nas wyniki, w ciągu tych dwóch lat przegrywaliśmy naprawdę rzadko.
Kiedy opowiada pan o tej rozmowie między legionistami na zagranicznym obozie, trudno oprzeć się wrażeniu, że chyba takiej zabrakło ostatnio w naszej obecnej reprezentacji. W ciągu roku ma ona już trzech selekcjonerów, atmosfera nadal pozostawia wiele do życzenia. Co pan o tym sądzi?
- Na usprawiedliwienie reprezentacji mogę dodać tylko, że kadrowicze nie przebywają ze sobą cały czas, tak jak piłkarze w klubach. My tę atmosferę mogliśmy tworzyć codziennie, reprezentanci spotykają się raz na kilka tygodni, na krótkich zgrupowaniach. Nie ma okazji ku temu, aby wszyscy jakoś dobrze się poznali.
Z drugiej jednak strony, jeśli nie ma wyników, tak w klubie jak i reprezentacji, to jasne jest, że nie ma też dobrej atmosfery w szatni. Można przegrać mecz, ale nie wolno, jak to się mówi, przechodzić obok niego.
Kiedy kapitan Robert Lewandowski był w formie, inni też, ta kadra miała wyniki. Im bardziej jednak ci doświadczeni gracze będą starsi, trudniej będzie im zagwarantować wysoki poziom gry w reprezentacji, a tymczasem do głosu dochodzi nowe pokolenie. Wiele jest tych czynników, które wpływają na atmosferę oraz wyniki.
Pan rozegrał w pierwszej reprezentacji Polski w sumie pięć spotkań, ostatnie w 1996 roku za kadencji Antoniego Piechniczka. Z perspektywy czasu, stać było pana na więcej czy to dorobek na miarę możliwości?
- Konkurencja do gry w reprezentacji była mocna, kiedy kadra była przebudowywana, trzydzieści lat temu, znalazło się miejsce i dla mnie, ale potem trenerzy stawiali już na innych graczy. Kiedy miałem dobre okresy w Legii, Hiszpanii czy we Francji, to ocierałem się o tę kadrę, ale potem znów o mnie zapominano. Niedosyt pewnie jest, ale cieszę się z tego dorobku, który mam.
W tym ostatnich 30-leciu to pan natomiast zapoczątkował "erę Lewandowskich" w reprezentacji, bo potem grali w niej Mariusz i wreszcie do tej pory Robert!
- Mariusza poznałem, kiedy występowałem w Zagłębiu Lubin (w latach 2000-01 - przyp. autora), on grał wtedy w rezerwach tego klubu, ale wkrótce potem przebił się do pierwszej drużyny i w następnych latach zrobił niezłą karierę. Jeśli chodzi o Roberta, mieliśmy okazję grać przeciwko sobie w drugiej lidze. Kiedy występował w Zniczu Pruszków za czasów trenera Leszka Ojrzyńskiego, ja byłem grającym trenerem ŁKS Łomża, występowałem jako stoper, on był napastnikiem.
Znicz wygrał wtedy 4:2, Robert strzelił jedną bramkę, wtedy to był młody zawodnik, widać było, że z dużym potencjałem. Cieszę się z tego, że tradycja Lewandowskich w reprezentacji Polski doczekała się kontynuacji!
Jak często spotyka się pan z dawnymi kolegami z kadry bądź tymi, z którymi grał pan w Legii w Lidze Mistrzów?
- Jeszcze kilka lat temu, jako stowarzyszenie Legia Champions jeździliśmy na różne piłkarskie imprezy w Polsce, braliśmy udział w akcjach charytatywnych. Ta okazja do spotkań była częstsza, ale potem wszystko przerwała pandemia koronawirusa. Od tego czasu spotkaliśmy się jeszcze dwa razy, między innymi na 100-lecie Orląt Łukowa, gdzie zaprosił nas Czarek Kucharski. Jeśli nie grywamy wspólnie w piłkę, to i tak mamy ze sobą kontakt. Z Leszkiem Piszem spotykam się na przykład na... grzybobraniu (śmiech). Jest okazja do wspomnień.
Dziękuję za rozmowę.
POLECAM:
Podcast Na biało-czerwonym szlaku, odcinek 3: Grzegorz Lewandowski.
- Jerzy Podbrożny: po meczu Legii z Blackburn w Lidze Mistrzów czułem się "zajechany"
- Maciej Szczęsny w meczach Legii Warszawa z Blackburn zatrzymał Shearera a Flowersowi kazał zapiąć pasy
- Legia Warszawa - Panathinaikos Ateny 2:0. Cezary Kucharski: to był dobry film z happy endem! (WIDEO)
- Grzegorz Szamotulski wspomina mecze w reprezentacji. Po alarmie bombowym w Anglii obronił karnego
- Jacek Cyzio, były piłkarz Legii wspomina mecze z Sampdorią i Manchesterem. "Blizny na udzie po Genui oraz gratulacje od Alexa Fergusona"
Komentarze
Prześlij komentarz