PIŁKA NOŻNA. Dwadzieścia lat temu reprezentacja Łotwy po raz pierwszy - i jak dotąd jedyny - zagrała w finałach wielkiego turnieju. Wystąpiła w Mistrzostwach Europy w Portugalii. W historii łotewskiego futbolu zapisał się Maris Verpakovskis. Wspomina pamiętną imprezę w 2004 roku i wcześniejsze mecze przeciwko reprezentacji Polski w eliminacjach do tej batalii.
Maris Verpakovskis (z prawej), legenda łotewskiego futbolu z polskim menedżerem piłkarskim, Robertem Stachurą. Fot. Prywatne
Maris Verpakovskis, dziś niespełna 45-letni dyrektor generalny w RFS Ryga, najlepszym łotewskim klubie, w finałach Euro strzelił jedyną bramkę dla swojej reprezentacji. Dokonał tego w meczu grupowym przeciwko Czechom. Łotysze, choć nie wyszli z grupy, to jednak zadziwili piłkarską Europę. Bohater tego wywiadu był jednym z czołowych i najskuteczniejszych graczy tego zespołu. W reprezentacji Łotwy rozegrał w sumie 102 mecze i strzelił 29 goli (w latach 1999-2007). Jest wychowankiem klubu Baltika Lipawa, występował też m.in. w Skonto Ryga, Dynamie Kijów, hiszpańskich klubach CF Getafe i Celvie Vigo oraz chorwackim Hajduku Split.
Wasza droga do finałów Mistrzostw Europy w Portugalii zaczęła się między innymi od meczu z Polską w Warszawie, w którym niespodziewanie wygraliście 1:0. Co pan zapamiętał z tego spotkania?
Maris Verpakovskis: - Mieliśmy wówczas najlepszą drużynę w historii naszego futbolu. Zwycięstwo, jakie odnieśliśmy w Polsce pozwoliło nam uwierzyć w to, że potrafimy powalczyć o coś więcej, dało wiarę w siebie. Oczywiście to było bardzo trudne spotkania. Polacy graliśmy u siebie, byli faworytem, dodatkowo mogli liczyć na świetny doping swoich kibiców. My byliśmy jednak zdyscyplinowani, zgrani, wielu naszych piłkarzy miało już duży dorobek reprezentacyjnych występów, pięćdziesiąt lub więcej rozegranych spotkań na koncie. Ja byłem jednym z tych najmłodszych. Nasz trener Aleksander Starkovs posiadał już doświadczenie z pracy w Skonto Ryga i reprezentacji.
Nie czuliśmy więc obaw przed pojedynkami z faworytami. Oczywiście w spotkaniu w Warszawie dopisywało nam też szczęście, ale ono w sporcie również jest potrzebne. Po tym zwycięstwie uwierzyliśmy w siebie, że możemy być jeszcze lepsi.
Pamięta pan polskich piłkarzy, którzy grali wówczas przeciwko wam?
- Najbardziej waszego bramkarza Jerzego Dudka oraz Kamila Kosowskiego. Tego drugiego pamiętam też z meczów Skonto Ryga z Wisłą Kraków w eliminacjach do Ligi Mistrzów (w sezonie 2001-02 - przyp. autora). Był jednym z czołowym graczy ówczesnego mistrza Polski. Miałem także okazję rywalizować z Mariuszem Lewandowskim, kiedy graliśmy w najlepszych klubach na Ukrainie, ja w Dynamie Kijów, on w Szachtarze Donieck. Ceniony zawodnikiem waszej kadry był również obrońca Michał Żewłakow.
W rewanżu na Łotwie lepsza była Polska, zwyciężyła 2:0, mecz także był bardzo zacięty.
- Tak, pamiętam, że po tamtej porażce część dziennikarzy zaczęła zastanawiać się, czy na pewno jesteśmy gotowi, aby walczyć o awans do finałów Mistrzostw Europy. Nie załamaliśmy się jednak, zareagowaliśmy pozytywnie i cztery później, także u siebie, pokonaliśmy Węgry 3:1, ja strzeliłem dwa gole. Zachowaliśmy nadal szanse na zajęcie drugiego miejsca. Ostatecznie na tej pozycji zakończyliśmy eliminacje (grupę wygrała Szwecja, trzecie miejsce zajęła Polska - przyp. autora) i zakwalifikowaliśmy się do baraży, gdzie zmierzyliśmy się z Turcją.
Kiedy pokonaliście tego przeciwnika w dwumeczu, historyczny awans do finałów Mistrzostw Europy stał się faktem. Jaka atmosfera panowała wtedy na Łotwie, wśród waszych kibiców?
- To był naprawdę szalony czas. Piłka nożna była tematem numer 1 w naszym kraju, praktycznie wszyscy o nas mówili.
To nie była wówczas najpopularniejsza dyscyplina sportu na Łotwie, większość kibiców interesowała się raczej koszykówką czy hokejem na lodzie. Dwadzieścia lat temu wszyscy jednak oszaleli na punkcie futbolu! Królowaliśmy w mediach, nasz awans był tematem numer 1. To był fantastyczny czas.
W czerwcu 2004 roku zadebiutowaliście w Euro. W pierwszym grupowym meczu przeciwko Czechom strzelił pan gola na 1:0, choć ostatecznie przegraliście 1:2. Pan jednak zapewne często wraca do tamtego spotkania.
- Zaskoczyliśmy wielu kibiców, obserwatorów już samym awansem, ale występ w turnieju finałowym to zupełnie inne przeżycie i wyzwanie. Nie wszyscy też nas doceniali, zakładali, że gładko przegramy nasze mecze 0:3, 0:4 czy 0:5 i wrócimy do domu. Nam jednak nie brakowało motywacji. Chcieliśmy pokazać w Europie, że nie tylko potrafimy zakwalifikować się do finałów, ale również potem pokazać dobry futbol, że nasza obecność wśród najlepszych drużyn nie była dziełem przypadku. Pozytywnie wypadliśmy w meczu z Czechami, w starciu z takimi sławami jak Petr Cech, Tomas Rosicky, Jan Koller, Milan Baros, Pavel Nedved i jeszcze wieloma innymi. Do 78 minuty prowadziliśmy z nimi 1:0, niestety, straciliśmy dwa gole, ostatecznie przegraliśmy. Pokazaliśmy się jednak z dobrej strony.
Oczywiście ja byłem bardzo szczęśliwy z tego, że zdobyłem pierwszego, jak się potem okazało, jedynego gola dla Łotwy na wielkim turnieju. Wiele osób do dziś pamięta ten moment, szkoda, że do tej pory nasi piłkarze nie mieli okazji go powtórzyć. Mam nadzieję, że kiedyś zobaczę ponownie reprezentację Łotwy na takiej imprezie.
Powspominajmy - co pan pamięta, po tych 20 latach, z sytuacji, kiedy padł gol na 1:0 dla Łotwy, kiedy wpisał się pan na listę strzelców i jednocześnie zapisał się w historii waszego futbolu?
- To był klasyczny kontratak, zresztą wiele bramek zdobywaliśmy wówczas właśnie w podobny sposób. Wykorzystałem podanie Andrejsa Prohorenkovsa, z lewej strony, uciekłem czeskim obrońcom i z bliskiej odległości dobiłem piłkę do bramki. To była świetna kontra w naszym wykonaniu, pozostało mi tylko ją wykończyć.
Czuł pan się jak bohater narodowy po zdobyciu tej historycznej bramki?
- Zainteresowanie moją osobą było bardzo duże. Byłem napastnikiem, strzeliłem gola, po meczu udzieliłem wielu wywiadów. Nie czułem się jednak gwiazdą na miarę dzisiejszym - Leo Messiego czy Cristiano Ronaldo (śmiech). Wszyscy w reprezentacji Łotwy zasłużyli wówczas na miano bohaterów, nasza siła tkwiła w zespole, na mojego gola zapracowała drużyna.
Skrót meczu Czechy - Łotwa w finałach Euro 2004 w Portugalii.
W drugim spotkaniu grupowym zremisowaliście niespodziewanie z Niemcami, wówczas wicemistrzami świat 0:0. W ostatnim pojedynku przegraliście z Holandią 0:3. Podsumujmy - który z tych trzech pojedynków był dla was najtrudniejszy?
- Myślę, że właśnie ten z Holandią. To był nasz ostatni pojedynek, w sumie w ciągu dziesięciu dni rozegraliśmy trzy spotkania w mistrzowskim turnieju. W trakcie tego ostatniego czuliśmy już trudy i zmęczenie. Jako reprezentacja nie byliśmy do tamtej pory przyzwyczajeni do gry w takiej częstotliwości. W eliminacjach rozgrywaliśmy najwyżej dwa mecze w odstępie czterech dni, ale trudno to porównywać do imprezy rangi Mistrzostw Europy. Tam musisz cały czas grać na wysokim, solidnym poziomie. My na ostatni mecz z Holendrami w Bradze musieliśmy jeszcze podróżować około 200 kilometrów. Byliśmy zmęczeni, trudno nam było zagrać na maksimum swoich możliwości.
Po powrocie z turnieju nadzieje na Łotwie nadal były jednak duże, niestety, waszej reprezentacji już nigdy później nie udało się zagrać w mistrzowskim turnieju. Dlaczego?
- Dla wielu zawodników występ w Euro 2004 był zwieńczeniem karier w reprezentacji. Wielu liczyło sobie trzydzieści lat lub więcej, albo zbliżało się do tej granicy. Byliśmy w ogóle jedną z najstarszych ekip w tamtym turnieju. Po nim w drużynie doszło do zmiany pokoleniowej, ale nowi gracze już nie prezentowali tego poziomu. Klub Skonto Ryga, wówczas najlepsza drużyna na Łotwie, dostarczała wcześniej wielu graczy do reprezentacji, ale kiedy zaczęła borykać się z problemami finansowymi, szkolenie nie było już tak rozwinięte. Nasz dotychczasowy selekcjoner Aleksander Starkovs zaczął pracę w Spartaku Moskwa, jego kolejni następcy nie byli w stanie nawiązać do wyników, jakie on osiągał.
System szkolenia piłkarzy w naszym kraju też szwankował, odbiło się negatywnie na reprezentacji. To nadal jest duży problem, bo nie posiadamy piłkarzy, którzy występowaliby w silnych ligach.
Jeśli kadra ma grać na wyższym poziomie, to potrzebuje minimum 3-4 zawodników, którzy posiadają doświadczenie z mocnych klubów i pociągnęliby ze sobą resztę piłkarzy. Gracze, którzy występowali w finałach Euro 2004, szkolili się wcześniej jeszcze w systemie, jaki obowiązywał w Związku Radzieckim. Kiedy przyszło nam tworzyć już nowy, własny system, pojawiły się problemy. Dopiero teraz widzę, że rośnie ilość akademii piłkarskich dla młodzieży, mam nadzieję, że kiedyś skorzysta na tym reprezentacja Łotwy, że doczekamy się piłkarzy występujących w silnych ligach. Na to jednak potrzeba czasu.
Obecna reprezentacja Łotwy ma nowego trenera, został nim Włoch Paolo Nicolato, który zastąpił Dainisa Kazakevicsa. Jak pan ocenia drużynę swoich młodszych kolegów z kadry?
- Nowy selekcjoner naszej reprezentacji ostatnio pracował z reprezentacją Włoch do lat 21. Mam nadzieję, że odmieni naszą kadrę, zmieni jej sposób gry, drużyna skorzysta z jego dotychczasowych doświadczeń.
W Polsce też w ciągu ostatnich lat mieliśmy dwóch zagranicznych selekcjonerów, Portugalczyków. Obaj szybko żegnali się z kadrą, odchodzili w atmosferze krytyki. W ogóle u nas wiele dyskutuje się o tym, czy lepiej zatrudniać krajowych szkoleniowców czy sprowadzać tych z zagranicy. Jakie jest pana zdanie?
- Dla mnie nie ma to większego znaczenia, jeśli reprezentacja osiąga dobry wynik. Wtedy, teoretycznie, szkoleniowiec może pochodzić zarówno z Łotwy jak i np. Japonii, Brazylii czy Stanów Zjednoczonych, Włoch. Narodowość trenera naprawdę nie jest w tej sytuacji najważniejsza. Jeśli jego praca przynosi rezultaty, powinien dalej pracować z reprezentacją. Oczywiście idealnym rozwiązaniem byłoby, jeśli kadra osiągałaby dobre wyniki pod wodzą szkoleniowca z Łotwy, ale zatrudnienie trenera z zagranicy także może okazać się dobrym wyborem. Oczywiście pod warunkiem, że traktuje on sumiennie swoje obowiązki, że ma motywację do tego, aby coś osiągnąć z reprezentacją kraju, dla którego pracuje.
W marcu tego roku, w półfinale barażu o awans do Euro 2024, reprezentacja Polski zagra w Warszawie z Estonią, waszym sąsiadem. Czego według pana możemy spodziewać się po tej drużynie?
- Waszą reprezentację widziałem w akcji po raz ostatni jesienią ubiegłego roku, kiedy wygraliście w meczu towarzyskim z Łotwą 2:0. Macie nowego selekcjonera (Michała Probierza - przyp. autora), co mogę powiedzieć - spodziewałem się więcej po waszej drużynie, zwłaszcza, że grała przed własną publicznością. Odnieśliście zwycięstwo, choć styl gry powinien być na pewno lepszy. Co do Estonii - myślę, że jeszcze kilka lat temu posiadali lepszy zespół niż obecnie. Część doświadczonych piłkarzy kończy swoje kariery, nie widzę tam zbyt wiele młodych talentów, które mogłyby ich zastąpić. Jeśli Polacy podejdą do tego meczu odpowiednio skupieni i zmotywowani, nie zlekceważą Estończyków i atmosfera w drużynie będzie dobra, to sądzę, że nie powinni mieć problemów z ich pokonaniem. Z drugiej strony wasz rywal też będzie zmotywowany. To zdyscyplinowany zespół, który będzie szukał swoich szans w kontratakach. Z pewnością powalczy na dwieście procent swoich możliwości, więc Polska nie może liczyć na łatwą przeprawę.
Dziękuję za rozmowę.
POLECAM:
- Marians Pahars o reprezentacji Łotwy z 2004 roku: w naszym kraju byliśmy bohaterami!
- Sergi Barjuan, legenda FC Barcelony o spotkaniu Hiszpania - Polska: to mój szczególny mecz!
- Gabor Kiraly, legenda reprezentacji Węgier: gra w długich spodniach przynosiła szczęście
- Gunnar Halle: po awansie do mistrzostw świata na ulicach Oslo panowało szaleństwo a w pubach brakowało miejsc
- Thomas N'Kono, legenda Kamerunu wspomina swoje mundiale i mecz z Polską: nie czuliśmy strachu
Komentarze
Prześlij komentarz