Przejdź do głównej zawartości

Dariusz Wolny o meczach GKS Katowice z Bordeaux: nie baliśmy się nikogo!

PIŁKA NOŻNA. Mija dokładnie 30 lat od pamiętnych meczów GKS Katowice z Girondins Bordeaux w Pucharze UEFA. 18 października "Gieksa" pokonała francuską ekipę 1:0 u siebie, by w rewanżu, który odbył się we Wszystkich Świętych, zremisować 1:1. O słynnych bojach opowiada Dariusz Wolny, jeden z czołowych katowickich graczy lat 90. Przeczytajcie wywiad, polecam też podcast audio.
Dariusz Wolny 30 lat temu był czołowym graczem GKS Katowice, dziś jest trenerem. Zdjęcia Archiwum prywatne i Piotr Stańczak.
 
PIOTR STAŃCZAK: W sezonie 1994-95 GKS Katowice udanie zaczął rywalizację w Pucharze UEFA. Jesienią eliminowaliście kolejno Inter Cardiff i Aris Saloniki. W 1/16 finału przyszło wam zmierzyć się francuskim Girondins Bordeaux. Zanim jednak powspominamy tamte spotkania, proszę opowiedzieć o drużynie "Gieksy" z początku lat 90. Byliście wówczas czołową ekipą w kraju. W czym tkwiła wasza, katowicka siła?
DARIUSZ WOLNY: - Drużyna była mocna psychicznie. Trzeba dodać, że panowała u nas rodzinna, kumpelska atmosfera. Już godzinę przed treningiem spotykaliśmy się w klubie, lubiliśmy grać w bilarda, napić się kawy, po zajęciach też spędzaliśmy razem czas. Mieliśmy swoje miejsca, nie będę zdradzał jakie i gdzie (śmiech). Przyświecała nam zasada "jeden za wszystkich, wszyscy za jednego". Nie było marudzenia. Jeśli ktoś miał słabszy dzień, inni mu pomagali. Kolegowaliśmy się prywatnie, podobnie nasze żony. Ta atmosfera przyczyniła się do tego, że w pewnym okresie mieliśmy na koncie trzydzieści meczów bez porażki. Duża w tym zasługa także naszego ówczesnego trenera Piotrka Piekarczyka. On też dbał o atmosferę, choć kiedy się na kogoś wkurzył, to było ciężko. Czasem było tak, że jeśli ktoś mu "podpadł", inni wstawiali się za kolegą. 
Trener mówił wtedy: ok, wygracie następny mecz, nie będzie kary. Na boisku wszyscy gryźli murawę, były wyniki a po meczach? Graliśmy w karty, żartowaliśmy. Miło powspominać. 
W jakich nastrojach przystępowaliście w ogóle do sezonu 1994-95? 
- Z drużyną pożegnał się wcześniej trener Adolf Blutsch. Muszę przyznać, dawał nam niezły wycisk, stawiał na treningi wytrzymałościowe. Niestety, były zbyt mocne, to odbiło się negatywnie na naszej formie. Zdołaliśmy jedynie wygrać finał Pucharu Polski z Ruchem Chorzów (w 1993 roku), ale w lidze nie szło nam najlepiej. Prezes GKS Marian Dziurowicz rozstał się z Blutschem, szkoleniowcem został wspomniany Piotr Piekarczyk, który nieco wcześniej w "Gieksie" zakończył piłkarską karierę. Wprowadził trochę luzu w treningach, ale to nam pomogło. Naładowaliśmy akumulatory, poprawiła się atmosfera, czuliśmy się fenomenalnie. 
Już jesienią 1993 roku pokazaliście się z dobrej strony w Pucharze Zdobywców Pucharów, odpadliście z silną Benfiką Lizbona, przegrywając na wyjeździe 0:1 po golu straconym w końcówce i remisując u siebie 1:1. 
- Pamiętam mecz na własnym boisku, kiedy zmarnowałem 200-procentową okazję do zdobycia bramki. Praktycznie wszyscy "wieszali na mnie psy". 
W jednej z gazet napisano nawet, że każdy w tej sytuacji trafiłby do siatki, tylko ja tego nie zrobiłem. Cóż, człowiek mógł się załamać, nie jestem przecież maszyną... Trener, koledzy mówili mi jednak: nic się nie dzieje "Szybki" (taki boiskowy pseudonim miał Dariusz Wolny - przyp. autora), zapominamy o tym, jesteś ważny dla drużyny, przed nami następny mecz. Pomogło, bo kilka dni później wygraliśmy ze Stalą Stalowa Wola w lidze 1:0 a ja ponownie wystąpiłem w ataku i strzeliłem zwycięskiego gola. To dotyczyło każdego, wspieraliśmy się wzajemnie i mogliśmy liczyć na sztab szkoleniowy. 
Trudne mecze budowały i wzmacniały tę drużynę, choćby rewanż z Arisem w Salonikach, który wyeliminowaliście w Pucharze UEFA we wrześniu 1994 roku. U siebie wygraliście 1:0, w rewanżu przegraliście w takich samych rozmiarach, ale byliście lepsi w rzutach karnych. Dużo się jednak działo w czasie meczu i już po nim. 
- O tak, gospodarze szydzili z nas, opluwali. To samo przeżyliśmy w innym meczu pucharowym, z Galatasaray Stambuł. Tacy są kibice z tamtych stron, żywiołowi, wzburzony tłum wygląda strasznie... 
Kilka tygodni później zmierzyliście się w pierwszym meczu z Girondins Bordeaux w następnej rundzie Pucharu UEFA. Zinedine Zidane, Bixente Lizarazu, Christoph Dugarry, czołowi gracze tej drużyny ponad trzy lata później zdobyli z Francją mistrzostwo świata. Były też inne gwiazdy silnej, francuskiej ligi.
- Tak, do tego trzeba wymienić choćby Richarda Witschge, reprezentanta Holandii. To byli doświadczeni zawodnicy, dobrze wyszkoleni technicznie, ale my nie baliśmy się nikogo. Taki mieliśmy charakter jako drużyna. Byliśmy dobrze przygotowani pod względem motorycznym. Groźnie kontratakowaliśmy, w bramce mieliśmy niezawodnego Janusza Jojko. Mecz u siebie wygraliśmy 1:0 (po golu Zdzisława Strojka w końcówce - przyp. autora)
To była duża niespodzianka, ale znajdowaliście się dopiero w połowie drogi. Z jakimi nastrojami jechaliście na rewanż do Bordeuax, który - przypomnijmy - odbył się we Wszystkich Świętych, 1 listopada? 
- Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co nas czeka, jak trudny będzie to mecz, ale z drugiej strony nie czuliśmy jakiejś wielkiej "spiny", że ojej, co to się stanie, jeśli nie przejdziemy dalej. Do Francji razem z nami pojechały żony, w wolnym czasie zwiedzaliśmy Bordeaux. 
Nie ma co ukrywać, dziś wielu trenerów uznałoby wspólny wyjazd z partnerkami za nieprofesjonalny. 
- Cóż, to były inne czasy. My mieszkaliśmy jednak w innym miejscu, nasze żony i reszta gości z Katowic w innym. Nie wpłynęło to absolutnie na naszą dyspozycję w meczu. 
Na początku wszystko układało się jednak po myśli Żyrondystów. W 18 minucie objęli prowadzenie 1:0 i cała rywalizacja zaczęła się od nowa. 
- Sądzę, że chyba w tym momencie też nas zlekceważyli, myśleli, że teraz już nas "rozjadą". Strzelili gola, byli na fali, grali u siebie. Kapitalne zawody rozgrywał jednak Jojko. Janusz bronił świetnie, już później nie dał się pokonać. Gospodarze musieli uważać na nasze kontrataki. W 70 minucie przeprowadziliśmy szybką akcję, jeden z obrońców sfaulował Strojka i sędzia podyktował rzut karny. Szybko zaczęły się rozmowy, kto ma go strzelać. 
Pan nie był brany pod uwagę? 
- Nie, nie należałem do etatowych wykonawców karnych w drużynie, Wtedy także. Nie było też na boisku naszego snajpera "Ecika" (Mariana Janoszki - przyp. autora). Do piłki podszedł "Walec" (Krzysztof Walczak - przyp. autora) i po chwili wyrównał na 1:1. Teraz to miejscowi musieli gonić wynik. 
Szkoda, że nie wykorzystałem jeszcze wówczas świetnej okazji do zdobycia bramki. Zabrakło chłodnej głowy, może decydowało już zmęczenie... 
Niestety, zdarzały mi się problemy ze skutecznością, nad czym ubolewałem. Najważniejsze jednak było to, że zremisowaliśmy i awansowaliśmy dalej. 
Kiedy dotarło do was to, że wyeliminowaliście z Pucharu UEFA gwiazdy europejskiego formatu? 
- Może dopiero później, bo wcześniej radość była ogromna, spontaniczna... 
Tak wielka, że w jej ferworze zapomnieliście nawet zabrać ze stadionu Krzysztofa Walczaka! 
- Zgadza się (śmiech). Po meczu został dłużej, udzielał wielu wywiadów, kiedy zorientował się, że my już pojechaliśmy do hotelu, musiał zamówić taksówkę. Wie pan, trudno aż uwierzyć w to, że minęło już trzydzieści lat! Życzylibyśmy sobie, aby polskie kluby dziś jak najczęściej eliminowały rywali tej klasy w europejskich pucharach. Różnie z tym bywało, przecież na przełomie lat wiele naszych drużyn odpadało z zespołami z Azerbejdżanu, Kazachstanu, miało problemy z Litwinami, Łotyszami. Gdy sobie powspominamy, to w latach 90. z wynikami polskich klubów w pucharach nie było jeszcze tak źle. 
 
Skrót meczu Girondins Bordeaux - GKS Katowice (1:1), 1 listopada 1994 roku.
 
Mogliście pozazdrościć wielu rywalom tylko bazy, warunków, stadionów... 
- Owszem, mieliśmy gorsze warunki, zaplecze, bazę niż przeciwnicy z topowych lig, ale czy tak naprawdę coś się zmieniło? Czy teraz jest lepiej? Może te większe, bogatsze kluby mają jakąś bazę, ale inne już nie. Na samych orlikach nie wychowamy przyszłych, mocnych ligowców, reprezentantów kraju. 
Później przychodzi np. do meczu Polska - Portugalia w Lidze Narodów i przewaga techniczna jest zdecydowanie po stronie rywali. 
- Tak, to prawda, momentami aż żal było patrzeć! Co tu zresztą mówić o topowych krajach, potęgach piłkarskich - nawet nasi południowi sąsiedzi, Czesi, posiadają lepsze warunki od nas. Kiedy jako trener pracowałem przed laty w Polonii Głubczyce, jeździliśmy niekiedy trenować właśnie do nich, tuż za granicę.
Wracając 30 lat wstecz, po dwumeczu z Bordeaux, w 1/8 finału Pucharu UEFA zmierzyliście się z Bayerem Leverkusen. Ten zespół nie pozostawił wam złudzeń, u siebie przegraliście 1:4, na wyjeździe, w Mikołajki 6 grudnia 0:4 i to był koniec pucharowej przygody. 
- Jak przystało na ówczesną potęgę niemieckiej Bundesligi, to była poukładana, dobrze zorganizowana ekipa, niczym maszyna, w której pierwsze skrzypce grał były reprezentant Niemiec i piłkarz FC Barcelony czy Realu Madryt Bernd Schuster. On tam dzielił i rządził. 
Niestety, w tym samym czasie u pana pojawiły się poważne problemy zdrowotne, które oznaczały koniec profesjonalnej gry w piłkę... 
- Po jednym z meczów poczułem się słabo, Zdiagnozowano u mnie zapalenie mięśnia sercowego. Trzeba wspomnieć, że już po drugim spotkaniu przeciwko Bordeaux zaczęło mnie boleć serce, ale początkowo nikt nie wiedział z jakiego powodu. Byłem młody, miałem 25 lat. Na nic wcześniej się nie uskarżałem, jeździliśmy do Spodka w Katowicach, przechodziliśmy kompleksowe badania, nic się nie działo. 
Miałem plany, aby poprawić skuteczność, pobić rekord strzelecki Jasia Furtoka w GKS a tu nagle "bum", do widzenia. Mój dorobek zakończył się na 30 zdobytych bramkach... 
Czy wcześniej nie odczuwał pan żadnych objawów? 
- W drugim meczu z Bordeaux rywal zaatakował mnie zbyt mocno, czułem ból w klatce piersiowej, ale sądziłem, że to od uderzenia. W szpitalu na Ochojcu lekarze stwierdzili, że mam pękniętą klatkę. Najgorsze było jednak dopiero przede mną... Kilka tygodni później, w przerwie zimowej sezonu 1994-95, po sparingu z Bełchatowem, kiedy wszedłem pod prysznic, poczułem ponownie ból w klatce piersiowej. Po przyjeździe do domu było jeszcze gorzej, zwijałem się z bólu, pociłem. Kiedy przyjechało pogotowie, zapytali mnie, gdzie pracuję. Powiedziałem, że w Górniczym Klubie Sportowym. Myśleli więc, że jestem... górnikiem. Musiałem zejść na dół, do karetki z 13 piętra. Trafiłem do szpitala na Ochojcu, traciłem świadomość. Lekarze mnie uratowali, ale liczyły się dosłownie minuty... Trudno mi teraz mówić o wcześniejszych objawach. Nawet, jeśli jakieś miałem, to raczej lekceważyłem te sygnały. Byłem młody, grałem w piłkę, gdy pojawiały się jakieś dolegliwości czy przeziębienia, to wychodziłem z założenia, że sobie z tym poradzę, że to nic poważnego. Do pewnego czasu... 
 
Problemy z sercem oznaczały koniec piłkarskiej kariery, zajął pan się trenowaniem. To zresztą robi pan do dziś? 
- Tak, pracowałem w klubach, na różnych szczeblach, w trzeciej, czwartej lidze, okręgówce, trochę ich było. Obecnie jestem trenerem personalnym, prowadzą także indywidualne zajęcia z dziećmi. Widzę, że to jest potrzebne. Dziś młode pokolenie jest inne. Niby ma lepszy, sprzęt, buty, ale potrzebuje motywacji, bo każde potknięcie, złe zagranie czy niecelny strzał jest problemem. Nie twierdzę oczywiście, że wszyscy młodzi tacy są, ale ogólnie jest to jednak problem. Dlatego do dziecka trzeba podchodzić psychologicznie, taka indywidualne praca jest bardzo ważna, niekiedy nawet ważniejsza niż zajęcia w grupie.

Dariusz Wolny (rocznik 1969) jest wychowankiem Odry Opole. W latach 1991-94 był piłkarzem GKS Katowice. Zdobył z drużyną Puchar i Superpuchar Polski, regularnie występował z nią w europejskich pucharach. Jako szkoleniowiec pracował w FC Katowice, Sole Oświęcim, Nadziei Bytom, Victorii Chróścice, Zagłębiaku Dąbrowa Górnicza, Locie Konopiska, Polonii Głubczyce, Sparcie Katowice, Partyzancie Radoszyce, prowadził też drużynę kobiet Czarnych Sosnowiec. Obecnie jest piłkarskim trenerem personalnym, więcej informacji na temat zajęć, jakie prowadzi można znaleźć na stronie internetowej https://dwolnytrener.pl/ 

Więcej o GKS Katowice przeczytacie tutaj:  

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zagrają dla Ryszarda Stańka! Na boisku Wichra Wilchwy odbędzie się impreza charytatywna

PIŁKA NOŻNA. W sobotę 13 lipca w Wilchwach w Wodzisławiu Śląskim odbędzie się Piknik Rodzinny dla Ryszarda Stańka. W planach są turnieje dzieci oraz dorosłych, podsumowaniem imprezy ma być natomiast starcie oldbojów miejscowego Wichra oraz Odry Wodzisław! Dochód zostanie przeznaczony na leczenie byłego reprezentanta Polski i srebrnego medalisty olimpijskiego. 

Euro 2024. Pierwszy trener Kacpra Urbańskiego zapewnia: jeszcze będzie o nim głośno! (WIDEO)

PIŁKA NOŻNA. Przed nami finały Mistrzostw Europy 2024 w Niemczech. W kadrze reprezentacji Polski znalazł się niespełna 20-letni Kacper Urbański, wychowanek Lechii Gdańsk, obecnie zawodnik włoskiego klubu FC Bologna. Młodego piłkarza wspomina jego pierwszy trener - Grzegorz Grzegorczyk z Akademii Piłkarskiej Lechii Gdańsk. 

Ryszard Staniek ciężko chory! Medalista olimpijski z Barcelony potrzebuje pomocy

PIŁKA NOŻNA. Ryszard Staniek, były piłkarz reprezentacji Polski oraz m.in. Górnika Zabrze i Legii Warszawa, uczestnik Ligi Mistrzów, jest ciężko chory. Ruszyła zbiórka pieniędzy na jego leczenie, rehabilitację oraz zakup samochodu. Liczy się każda złotówka!