Legia Warszawa w Lidze Mistrzów! Były kierownik drużyny wspomina mecze z IFK Goeteborg
PIŁKA NOŻNA. 23 sierpnia 1995 roku to historyczna data dla polskiego futbolu. Po raz pierwszy w dziejach piłkarstwa nad Wisłą nasz klub awansował do elitarnej Ligi Mistrzów! Dokonała tego Legia Warszawa. Właśnie wtedy pokonała w drugim meczu eliminacji szwedzki IFK Goeteborg. Z okazji okrągłej, 30-letniej rocznicy tamtego wydarzenia, rozmawiałem z Bogusławem Łobaczem, ówczesnym kierownikiem stołecznej drużyny.
Bogusław Łobacz (na małym zdjęciu) w 1995 roku był kierownikiem drużyny Legii Warszawa. Zdjęcia: Piotr Stańczak i archiwum prywatne.
Liga Mistrzów powstała w 1992 roku (wcześniej rozgrywki nazywano Pucharem Europy Mistrzów Krajowych). Najpierw do elity dwukrotnie próbował awansować Lech Poznań, ale w eliminacjach poległ najpierw z IFK Goeteborg, później ze Spartakiem Moskwa. Latem 1994 roku Legia Warszawa musiała uznać z kolei wyższość chorwackiego Hajduka Split. Już w tamtym okresie widać było, że mistrzom Polski ciężko jest przebić się do europejskiej elity, dominacja na krajowym podwórku a rywalizacja z najlepszymi zespołami na kontynencie to była jednak zupełnie inna bajka. Nasze drużyny mogły tylko pomarzyć o milionach dolarów za awanse czy później o grze w fazie grupowej.
Marzenia ziściły się dopiero w sierpniu 1995 roku. Polskiej drużynie ponownie stanął na drodze mistrz Szwecji, zespół z Goeteborga. Tym razem jednak Legia nie podzieliła losów poznańskiego "Kolejorza" sprzed trzech lat. Podopieczni trenera Pawła Janasa, późniejszego selekcjonera naszej reprezentacji, w pierwszym pojedynku pokonali Goeteborg 1:0 u siebie (po bramce Jerzego Podbrożnego z rzutu karnego), w rewanżu zwyciężyli na stadionie Ullevi 2:1 po bramkach Leszka Pisza i Jacka Bednarza. Upragniony awans stał się faktem, piłkarze mistrza Polski nie musieli już lizać loda przed szybę, czyli oglądać popisy najlepszych w telewizji. Teraz elitarna rywalizacja stała się ich udziałem!
O awansie do Ligi Mistrzów, pokonaniu Goeteborga, ówczesnej Legii, rozmawiałem z Bogusławem Łobaczem, wtedy kierownikiem stołecznej drużyny, dziś warszawskim przedsiębiorcą, prowadzącym warsztat samochodowy.
- Mam 65 lat, jestem na etapie załatwiania formalności związanych z emeryturą, teraz stoję przed hurtownią i zastanawiam się jakie części mam jeszcze zamówić, a pan mnie pyta o ciekawostki dotyczące tego co działo się trzy dekady temu - mówił z uśmiechem na wstępie naszego wywiadu. - Oczywiście kibicuję dzisiejszej Legii, ale meczów na żywo już nie oglądam, muszę dbać o zdrowie, nadmiar sportowych emocji nie jest dla mnie wskazany - przyznaje.
Piotr Stańczak: Wróćmy do tego, co działo się w latach 90. Zanim Legia zagrała z IFK Goeteborg, rok wcześniej przeżyła srogą lekcję, odpadając w eliminacjach z mistrzem Chorwacji Hajdukiem Split (0:1 w Warszawie, 0:4 na wyjeździe). To było pierwsze, wtedy nieudane podejście Legii do Ligi Mistrzów.
Bogusław Łobacz: - Powiem tak, generalnie przegraliśmy z klimatem i nie do końca profesjonalnym podejściem do meczu w Splicie. Mieszkaliśmy w hotelu, który nie był klimatyzowany, zaś wilgotność powietrza olbrzymia. Jeśli nie jesteś dobrze przygotowany do meczu i jedziesz walczyć na terenie, gdzie panuje specyficzny klimat, to musisz być pewny, że sobie nie poradzisz. Przekonała się o tym zresztą dzisiejsza Legia, przegrywając 1:4 na Cyprze (z AEK Larnaka w Lidze Europy - przyp. autora). W naszym meczu, do przerwy było 0:0, zakończyło się porażką 0:4... Cały czas powtarzam: ważne jest przygotowanie i jeszcze raz przygotowanie. Umiejętności umiejętnościami, ale przychodzi coś takiego, że cię "zatyka".
Jeśli natomiast przeanalizowalibyśmy skład Hajduka i porównali choćby ze składem Chorwatów w mistrzostwach we Francji cztery lata później, to dużo tych nazwisk się powtarza.
- Zgadza się, ale wtedy o naszej porażce decydowały też inne czynniki. Chłopaki nie do końca z wiarą podeszli do rewanżowego meczu z Hajdukiem. W pewnym sensie przegraliśmy już przed pierwszym gwizdkiem, ale generalnie ten upał i klimat też zrobił swoje. Nawiążę jeszcze do czegoś innego. Cały czas uważam, że u nas to wszystko jest postawione na nogach, i to niezmiennie od lat. Podam przykład, choć może śmiesznie on zabrzmi po tylu latach. Jestem jednak tak stary, że pamiętam mecz w Katowicach ze Związkiem Radzieckim w hokeja na lodzie, który wygraliśmy 6:4. Po tym niewątpliwym sukcesie wszystko się rozpadło... W 1991 roku Legia zagrała w Pucharze Zdobywców Pucharów i doszła do półfinału, nikt tego nie potrafił przekuć na coś więcej. Legia, która zagrała w Lidze Mistrzów za czasów Janusza Romanowskiego, rozpadła się szybko. W zasadzie potem powinniśmy co sezon w sezon grać w Lidze Mistrzów, a przynajmniej liczyć się w europejskich pucharach.
- Zgadza się, ale wtedy o naszej porażce decydowały też inne czynniki. Chłopaki nie do końca z wiarą podeszli do rewanżowego meczu z Hajdukiem. W pewnym sensie przegraliśmy już przed pierwszym gwizdkiem, ale generalnie ten upał i klimat też zrobił swoje. Nawiążę jeszcze do czegoś innego. Cały czas uważam, że u nas to wszystko jest postawione na nogach, i to niezmiennie od lat. Podam przykład, choć może śmiesznie on zabrzmi po tylu latach. Jestem jednak tak stary, że pamiętam mecz w Katowicach ze Związkiem Radzieckim w hokeja na lodzie, który wygraliśmy 6:4. Po tym niewątpliwym sukcesie wszystko się rozpadło... W 1991 roku Legia zagrała w Pucharze Zdobywców Pucharów i doszła do półfinału, nikt tego nie potrafił przekuć na coś więcej. Legia, która zagrała w Lidze Mistrzów za czasów Janusza Romanowskiego, rozpadła się szybko. W zasadzie potem powinniśmy co sezon w sezon grać w Lidze Mistrzów, a przynajmniej liczyć się w europejskich pucharach.
POLECAM:
Kilka miesięcy po awansie już do ćwierćfinału Ligi Mistrzów, w 1996 roku, trzonu drużyny już prawie nie było, zespół się rozpadł, odszedł trener Janas, z klubem pożegnał się główny sponsor Janusz Romanowski, wtedy znany biznesmen, który inwestował w Legię przez kilka lat.
- Dla mnie w tej piłce nadal jest za dużo interesu, za mało grania, za dużo robienia. W, dziennikarze, też macie w tym swój udział, bo za szybko robicie gwiazdy z zawodników, którzy nie do końca na takie miano zasługują. Za szybko ta młodzież - nie obrażając jej – chce robić kariery, ale duża jej część nie ma ambicji sportowych.
Wydaje im się, że wszystko potoczy się w myśl powiedzenia: "Kasa, kasa, misiu, kasa. Pojadę zagranicę, szybko zarobię".
Niech pan więc popatrzy potem na te powroty niektórych piłkarzy z podkulonymi ogonami do kraju. Za szybko się nimi zachwycamy, potem życie weryfikuje ich kariery. .
Trzydzieści lat temu Legia na przełomie tego roku, od meczów z Hajdukiem do starć Geteborga, jednak się wzmocniła, osiągnęła wymarzony cel z samymi Polakami w składzie. Zupełnie inne to były realia niż obecne, ale dały wtedy sukces.
- Świętej pamięci trener Lucjan Brychczy mówił, że najlepiej brać do drużyny swoich zawodników, Polaków, dostępnych na naszym rynku. Sam się wzmacniasz, jednocześnie osłabiasz kadrowo krajowych rywali. My wówczas, dzięki działaniom szefostwa klubu, ściągnęliśmy najlepszych, których się dało (m.in. Cezarego Kucharskiego, Tomasza Wieszczyckiego, Ryszarda Stańka - przyp. autora). Dopilnowano wszystkiego krok po kroku: przygotowań od strony sportowej i generalnie od biurowej. Pilnowaliśmy wszystkich przepisów, formalności, "cudów, niewidów". Awansowaliśmy! Przepis na sukces jest prosty: praca, praca, jeszcze raz praca, koniec. Nie ma innego rozwiązania. Do tego mimo wszystko kusząca była perspektywa konkretnych premii. Jeżeli masz przed sobą jakiś duży kawał tortu, to będziesz głupkiem, jeśli nie spróbujesz go zdobyć!
Trzydzieści lat temu Legia na przełomie tego roku, od meczów z Hajdukiem do starć Geteborga, jednak się wzmocniła, osiągnęła wymarzony cel z samymi Polakami w składzie. Zupełnie inne to były realia niż obecne, ale dały wtedy sukces.
- Świętej pamięci trener Lucjan Brychczy mówił, że najlepiej brać do drużyny swoich zawodników, Polaków, dostępnych na naszym rynku. Sam się wzmacniasz, jednocześnie osłabiasz kadrowo krajowych rywali. My wówczas, dzięki działaniom szefostwa klubu, ściągnęliśmy najlepszych, których się dało (m.in. Cezarego Kucharskiego, Tomasza Wieszczyckiego, Ryszarda Stańka - przyp. autora). Dopilnowano wszystkiego krok po kroku: przygotowań od strony sportowej i generalnie od biurowej. Pilnowaliśmy wszystkich przepisów, formalności, "cudów, niewidów". Awansowaliśmy! Przepis na sukces jest prosty: praca, praca, jeszcze raz praca, koniec. Nie ma innego rozwiązania. Do tego mimo wszystko kusząca była perspektywa konkretnych premii. Jeżeli masz przed sobą jakiś duży kawał tortu, to będziesz głupkiem, jeśli nie spróbujesz go zdobyć!
Wróćmy do meczów z Goeteborgiem. Wiele dziś wspomnień mamy związanych z rewanżowym zwycięstwem 2:1, ale ważny krok Legia postawiła już w pierwszym meczu, wygrywając 1:0. Gra mogła się podobać, ale mieliście też świadomość, że jedziecie do szwedzkiej "jaskini lwa".
- Dla nas ważne było to, że w Warszawie zagraliśmy na "zero z tyłu". Same piękne, widowiskowe akcje nie dają bramek, na boisku wszystko może potoczyć się zupełnie inaczej. Grunt, że był awans i to wywalczony w wielkim stylu.
- Dla nas ważne było to, że w Warszawie zagraliśmy na "zero z tyłu". Same piękne, widowiskowe akcje nie dają bramek, na boisku wszystko może potoczyć się zupełnie inaczej. Grunt, że był awans i to wywalczony w wielkim stylu.
Co pan, jako kierownik drużyny, najbardziej zapamiętał z rewanżu w Goeteborgu?
- Szczerze powiem tak, że dziś najbardziej ten moment, kiedy już zakończył się mecz i mogliśmy krzyknąć "mamy ten awans". Wcześniej działasz na wielkiej adrenalinie przed, boisz się, żeby nie popełnić jakiejś pomyłki, czegoś nie zepsuć, o czymś nie zapomnieć, a kierownik drużyny ma przecież odpowiedzialną rolę. Potem to wszystko, najnormalniej w świecie z ciebie schodzi. Cieszysz się, po prostu jest awans, o którym wszyscy marzyli. Tyle, gramy dalej.
Presja była duża, bo awans mieliście w zasięgu ręki. Goeteborg nie był może już tak mocny jak 2-3 lata wcześniej, ale mimo wszystko bardziej doświadczony i ograny w Europie, w ogóle szwedzki futbol przeżywał świetny czas, bo przecież rok wcześniej reprezentacja tego kraju zajęła trzecie miejsce w mundialu w USA.
- Zgadza się, wiedzieliśmy z kim przychodzi nam rywalizować, ale generalnie w takich pojedynkach rodzą się legendy. Cały czas mówię, jeżeli dasz z siebie maksimum możliwości, to zawsze jest szansa, że sobie poradzisz. Jasne, że to jest tylko sport. Jeden niecelny strzał, jedna niekorzystna decyzja sędziego, jedna spóźniona interwencja, nieporozumienie bramkarza z obrońcami. To są jakieś malutkie rzeczy, które potem złączone w całość albo ci pozwalają, albo nie wygrać i osiągnąć cel. Sam pamiętam wiele takich meczów jeszcze jako kibic, gdzie jakiś zespół miał straszną przewagę, a przegrywał 1:0, bo tamci zrobili jedną akcję, ale skuteczną. Jeden zespół obija słupki i poprzeczki, a to przeciwnik kończy z podniesionym czołem.
- Zgadza się, wiedzieliśmy z kim przychodzi nam rywalizować, ale generalnie w takich pojedynkach rodzą się legendy. Cały czas mówię, jeżeli dasz z siebie maksimum możliwości, to zawsze jest szansa, że sobie poradzisz. Jasne, że to jest tylko sport. Jeden niecelny strzał, jedna niekorzystna decyzja sędziego, jedna spóźniona interwencja, nieporozumienie bramkarza z obrońcami. To są jakieś malutkie rzeczy, które potem złączone w całość albo ci pozwalają, albo nie wygrać i osiągnąć cel. Sam pamiętam wiele takich meczów jeszcze jako kibic, gdzie jakiś zespół miał straszną przewagę, a przegrywał 1:0, bo tamci zrobili jedną akcję, ale skuteczną. Jeden zespół obija słupki i poprzeczki, a to przeciwnik kończy z podniesionym czołem.
Kiedyś, jak byłem dzieckiem, pamiętam, że stołeczny zespół przegrał z Zawiszą Bydgoszcz w pierwszej lidze. W "Przeglądzie Sportowym" ukazała się relacja z meczu pod tytułem "Legia – Brończyk 0:1".
Wtedy w bramce Zawiszy fenomenalnie bronił Andrzej Brończyk. Pamiętam mecz do dzisiaj, Legia powinna strzelić nawet z osiem goli, ale bramkarz praktycznie wszystko łapał. Zawisza przeprowadził jedną kontrę, strzelił gola, wygrał w Warszawie jedną bramką... .
Wielu z nas do tej pory wspomina sytuację z Leszkiem Piszem, kapitanem Legii, który rewanż w Goeteborgu zaczął na ławce rezerwowych. Na boisko wszedł później. W 73 minucie strzelił pięknego gola głową, wyrównując stan meczu na 1:1. Czy wtedy, na tej ławce, widział pan sportową złość w Leszku, że nie wyszedł w pierwszym składzie?
Wielu z nas do tej pory wspomina sytuację z Leszkiem Piszem, kapitanem Legii, który rewanż w Goeteborgu zaczął na ławce rezerwowych. Na boisko wszedł później. W 73 minucie strzelił pięknego gola głową, wyrównując stan meczu na 1:1. Czy wtedy, na tej ławce, widział pan sportową złość w Leszku, że nie wyszedł w pierwszym składzie?
- Jasne, że był wkurzony, ale później okazało się, że właśnie te emocje u niego zadziałały pozytywnie.
Skrót meczu IFK Goeteborg - Legia Warszawa (1:2) 23 sierpnia 1995 roku.
Pisz, przynajmniej z czasów gry w Legii, zdobył chyba nieliczną bramkę po strzale głową. Z czego głównie słynął, to jednak z uderzeń z rzutów wolnych, zza pola karnego rywali. Ze względu na filigranowy wzrost trudno było mu wygrywać pojedynki główkowe z rosłymi obrońcami.
- Zgadza się. Wtedy w Goeteborgu był jednak tam, gdzie miał być. Uderzył tak, jak miał uderzyć. Przede wszystkim decyzja trenera o niewystawieniu Leszka w pierwszym składzie okazała się trafna, na pewno ważna dla samego wyniku. Tak sobie Paweł Janas wtedy to wymyślił i zrobił sobie dobrze.
- Zgadza się. Wtedy w Goeteborgu był jednak tam, gdzie miał być. Uderzył tak, jak miał uderzyć. Przede wszystkim decyzja trenera o niewystawieniu Leszka w pierwszym składzie okazała się trafna, na pewno ważna dla samego wyniku. Tak sobie Paweł Janas wtedy to wymyślił i zrobił sobie dobrze.
POLECAM:
Jak pan wspomina samo świętowanie awansu, powrót do Warszawy?
- Chłopaki świętowali, to nie jest żadna tajemnica. Najważniejsze, że trzeźwy był kierownik drużyny (śmiech).
Pamięta pan powitanie drużyny przez kibiców w Warszawie, jak ono wyglądało?
- Szczerze - mam lukę w pamięci. Pilnowałem tylko, żeby wszyscy trafili do autokaru łącznie z całym sprzętem. Kierownik drużyny miał odpowiedzialną robotę. Musiałeś pilnować tego wszystkiego, a nie rzucić obowiązki i oddać szalonej uciesze. Tak to nie działało. Nie wiem, jak to wygląda obecnie, ale w tamtych czasach kto jak kto, ale kierownik drużyny na świętowanie miał najmniej czasu.
Pamięta pan powitanie drużyny przez kibiców w Warszawie, jak ono wyglądało?
- Szczerze - mam lukę w pamięci. Pilnowałem tylko, żeby wszyscy trafili do autokaru łącznie z całym sprzętem. Kierownik drużyny miał odpowiedzialną robotę. Musiałeś pilnować tego wszystkiego, a nie rzucić obowiązki i oddać szalonej uciesze. Tak to nie działało. Nie wiem, jak to wygląda obecnie, ale w tamtych czasach kto jak kto, ale kierownik drużyny na świętowanie miał najmniej czasu.
Z drugiej strony na pewno miał pan satysfakcję z tego, że był pierwszym kierownikiem drużyny w Polsce, który trafił do Ligi Mistrzów. Wtedy to był kosmos ale i zapewne większa presja, odpowiedzialność.
- Przed meczem dostajesz wytyczne przed meczem, co musisz zrobić, czego ci nie wolno. Masz plan lotu i według tego działasz, rozpisane konferencje techniczne, czy sprawy dotyczące, np. reklam na koszulkach itd. Po prostu zwyczajnie masz to wszystko podane na talerzu, tylko kwestia dopilnować i realizować. Odhaczać, odhaczać, odhaczać i o niczym nie zapomnieć! Z drugiej strony kawał roboty robił nieżyjący pan Zbyszek Korol, który nigdy by się nie pomylił z liczeniem żółtych i czerwonych kartek u zawodników. Była pani Ewa Blaźniak, która wykonywała mnóstwo papierkowej roboty.
- Przed meczem dostajesz wytyczne przed meczem, co musisz zrobić, czego ci nie wolno. Masz plan lotu i według tego działasz, rozpisane konferencje techniczne, czy sprawy dotyczące, np. reklam na koszulkach itd. Po prostu zwyczajnie masz to wszystko podane na talerzu, tylko kwestia dopilnować i realizować. Odhaczać, odhaczać, odhaczać i o niczym nie zapomnieć! Z drugiej strony kawał roboty robił nieżyjący pan Zbyszek Korol, który nigdy by się nie pomylił z liczeniem żółtych i czerwonych kartek u zawodników. Była pani Ewa Blaźniak, która wykonywała mnóstwo papierkowej roboty.
To nie jest tak, że z sukcesu cieszą się tylko zawodnicy, trenerzy, sztab, bo klub składa się z całej olbrzymiej ilości ludzi.
Mało tego, dostrzegam taki absurd. Wtedy zespół miał pierwszego trenera, drugiego, asystent trenera odpowiadającego za szkolenie, bramkarzy, był kierownik drużyny, dwóch masażystów i lekarz. Cały sztab szkoleniowy liczył sześć czy siedem osób. Taki mieliśmy stan występując w Lidze Mistrzów. Teraz, jak patrzę na sztaby, to widzę "autobus ludzi". Nie podważam tego, widzę tylko różnicę. W ekstraklasie mamy mecze, gdzie piłkarze "kopią się w czoła", mamy szrot. Mówię, jeżeli chcesz podnieść poziom to według prostej zasady - lepiej skorzystaj 10 deko szynki niż pół kilograma jakiejś zwyczajnej wędliny.
Ma pan też na myśli ilość obcokrajowców występujących w naszej, obecnej ekstraklasie?
- Ja nic nie mam do obcokrajowców, tylko że do tego podchodzę tak: musi być dwa razy lepszy od Polaka. Koniec. Nie ma o czym dalej mówić.
Powtórzę jeszcze raz, zbyt wcześnie wypuszczamy z kraju młodych zawodników. Dla mnie głupotą byłoby na przykład sprzedanie dziś Jana Ziółkowskiego, 20-latka z Legii, który według mnie już dziś ma w sobie to, na co np. "Jędza" (Artur Jędrzejczyk - przyp. autora) musiał pracować latami. To jest jeden z największych talentów na pozycji środkowego obrońcy, jakie zabłysnęły w Polsce w ostatnich latach. I teraz co - jeśli masz taki brylant i chcesz go sprzedać autentycznie za pieniądze na przysłowiowe "waciki", to dla mnie jest to totalna bzdura. Ja rozumiem zawodnika, ale wystarczy dobrze mu wytłumaczyć, że dzisiaj za podpisanie kontraktu dostaniesz sumę X, ale jak zagrasz jeszcze sezon, dwa, pokażesz się z dobrej strony w europejskich pucharach, to ten X może być mnożony razy trzy albo cztery. U nas jednak liczy się to, co tu i teraz. Pamiętamy, ile było szumu wokół Dawida Kownackiego? Matko jedyna, świat miał zawojować. No i co z tego wyniknęło?
Od lat jest poza reprezentacją Polski, gra w 2. Bundeslidze w Niemczech.
- Dokładnie. Proszę bardzo, kolejny przykład to Jarek Niezgoda, także brylant. Nie wiem, jak wyglądały te jego perypetie zdrowotne, nie wiem, z czym to się wiązało, że jak w pewnym momencie wyjechał bardzo daleko. Wybrał najszybsze rozwiązanie - jechać do Stanów Zjednoczonych, tam mocno się nie gra, ale można za to zarobić.
Od lat jest poza reprezentacją Polski, gra w 2. Bundeslidze w Niemczech.
- Dokładnie. Proszę bardzo, kolejny przykład to Jarek Niezgoda, także brylant. Nie wiem, jak wyglądały te jego perypetie zdrowotne, nie wiem, z czym to się wiązało, że jak w pewnym momencie wyjechał bardzo daleko. Wybrał najszybsze rozwiązanie - jechać do Stanów Zjednoczonych, tam mocno się nie gra, ale można za to zarobić.
Czego legioniści z pana czasów mogliby pozazdrościć obecnym, to z pewnością stadionu! Stary obiekt imienia Wojska Polskiego 30 lat temu to była jednak inna bajka. Czy UEFA miała jakieś zastrzeżenia co do waszej bazy przed Ligą Mistrzów?
- Nie, nie, spełnialiśmy te wymogi, które powinniśmy. Może szatnie były nie takie, jak powinny. My też jeździliśmy na różne zgrupowania i też trafialiśmy do klubów, gdzie się wydawało, że powinno być wszystko super, a wcale tak nie było. Generalnie mieliśmy taki stadion, na jaki było nas stać w tamtych czasach. Fakt, że nie był duży, jasne, że budynek klubowy może bardziej przypominał barak. Inni mogli się z nas śmiać na przykład, że nie mieliśmy boiska treningowego, tylko biegaliśmy gdzieś nad kanałem. Tak, ale generalnie mimo wszystko ten się śmiał, kto się śmiał ostatni. My wystąpiliśmy w Lidze Mistrzów, a wieku z tych, którzy się śmiali, nigdy jej nie posmakowali.
Paweł Janas (na pierwszym planie, w środku) w 2022 roku. 30 lat temu wprowadził Legię do Champions League!
Nie tylko wystąpiliście, ale awansowaliście do ćwierćfinału. Wygrana z Rosenborgiem Trondheim 3:1 na inaugurację fazy grupowej chyba dodała skrzydeł chłopakom i miała duże znaczenie dla losów późniejszego awansu. Z bardzo dobrej strony Legia pokazała się też w dwumeczu z Blackburn Rovers (1:0 u siebie, 0:0 na wyjeździe).
- Z Blackburn rozegraliśmy nasze dwa najlepsze mecze w Lidze Mistrzów. Mistrz Anglii, to była maszyna, z największa gwiazdą Alanem Shearerem na czele.
To naprawdę był chyba, bez takiej skromności, jeden z najlepszych dwumeczów polskiej drużyny w europejskich pucharach. Kilka lat wcześniej, z Sampdorią Genua walczyliśmy w Pucharze Zdobywców Pucharów. Zagraliśmy na maksa, ale siłą ambicji, walką wyrwaliśmy tamten awans do półfinału. Natomiast tutaj z Blackburn biliśmy się jak równy z równym, ze wskazaniem na nas. Nie było żadnej lipy.
Pojedynki z Blackburn, zwłaszcza ten wyjazdowy, były popisem Macieja Szczęsnego, wówczas już niespełna 30-letniego bramkarza.
Pojedynki z Blackburn, zwłaszcza ten wyjazdowy, były popisem Macieja Szczęsnego, wówczas już niespełna 30-letniego bramkarza.
- Zgadza się. Także w tym przypadku potwierdziło się, że bramkarz jest jak wino. Czym starszy, tym lepszy!
Wraca pan jeszcze pamięcią do tej Ligi Mistrzów z Legią? Utkwiły w niej jakieś ciekawostki?
Wraca pan jeszcze pamięcią do tej Ligi Mistrzów z Legią? Utkwiły w niej jakieś ciekawostki?
- Oczywiście, tego się nie zapomina, natomiast ja jestem daleki od jakiegoś rozpamiętywania. Po prostu, osiągnęliśmy sukces sportowy, swój cel i to było najważniejsze. Jedyna ciekawostka jest natomiast taka, że straciłem robotę kierownika w Legii niedługo potem, ale to już jakby inna "para kaloszy".
Ma pan jakiś kontakt z dawnymi piłkarzami Legii, którzy 30 lat temu awansowali do Champions League, kolegami ze sztabu trenerskiego?
- Zdarzają się jakieś sporadyczne sytuacje. Jurek Podbrożny wpadł do mnie, kiedy miał problem motoryzacyjny. Krzysiu Dowhań (trener bramkarzy Legii - przyp. autora) regularnie odwiedza mnie ze swoim samochodem. Miałem kontakt z Grześkiem Lewandowskim. Swego czasu spotkałem się z Markiem Jóźwiakiem, podobnie z "Kowalem" (Wojciechem Kowalczykiem - przyp. autora), kiedy jeszcze chodziłem na mecze Legii. Powiem panu, że w obecnych czasach człowiek bardziej skupia się na tym, z czego żyje. Piłka to tylko dodatek. Dla niektórych futbol jest codziennością, jeśli z niego się utrzymują. Ja teraz nie biegam już po stadionach, tylko z kwitami i papierami dotyczącymi mojej emerytury. Z tamtego okresu pozostały wspomnienia i tyle.
Żadnych pamiątek, gadżetów z czasów Champions League? Nie uwierzę, że ich pan nie ma!
- Wszystkie pamiątki, które mi pozostały, oddałem do Muzeum Legii, kiedy ono powstawało. Fakt, trochę się tego uzbierało!
Ma pan jakiś kontakt z dawnymi piłkarzami Legii, którzy 30 lat temu awansowali do Champions League, kolegami ze sztabu trenerskiego?
- Zdarzają się jakieś sporadyczne sytuacje. Jurek Podbrożny wpadł do mnie, kiedy miał problem motoryzacyjny. Krzysiu Dowhań (trener bramkarzy Legii - przyp. autora) regularnie odwiedza mnie ze swoim samochodem. Miałem kontakt z Grześkiem Lewandowskim. Swego czasu spotkałem się z Markiem Jóźwiakiem, podobnie z "Kowalem" (Wojciechem Kowalczykiem - przyp. autora), kiedy jeszcze chodziłem na mecze Legii. Powiem panu, że w obecnych czasach człowiek bardziej skupia się na tym, z czego żyje. Piłka to tylko dodatek. Dla niektórych futbol jest codziennością, jeśli z niego się utrzymują. Ja teraz nie biegam już po stadionach, tylko z kwitami i papierami dotyczącymi mojej emerytury. Z tamtego okresu pozostały wspomnienia i tyle.
Żadnych pamiątek, gadżetów z czasów Champions League? Nie uwierzę, że ich pan nie ma!
- Wszystkie pamiątki, które mi pozostały, oddałem do Muzeum Legii, kiedy ono powstawało. Fakt, trochę się tego uzbierało!
Dziękuję za rozmowę.
Eliminacje do Ligi Mistrzów 1995-96
9 sierpnia 1995: LEGIA WARSZAWA - IFK Goeteborg 1:0 (0:0)
Bramka: 1:0 Jerzy Podbrożny 48 minuta z karnego.
LEGIA: Maciej Szczęsny - Marek Jóźwiak, Jacek Zieliński, Zbigniew Mandziejewicz - Grzegorz Lewandowski, Radosław Michalski, Leszek Pisz, Tomasz Wieszczycki, Jacek Bednarz - Cezary Kucharski (78. Andrzej Kubica), Jerzy Podbrożny (89. Ryszard Staniek). Trener Paweł Janas.
IFK: Thomas Ravelli (45. Dick Last) - Pontus Kaamark, Jonas Olsson, Magnus Johansson, Mikael Nilsson - Mikael Martinsson, Magnus Erlingmark, Stefan Landberg, Jesper Blomqvist (54. Peter Eriksson) - Mats Lilienberg (83. Erik Wahlstedt), Stefan Pettersson. Trener Roger Gustafsson.
Żółte kartki: Podbrożny - Johansson. Sędziował: Jaap Uilenberg (Holandia). Widzów: 12.500.
23 sierpnia 1995: IFK Goeteborg - LEGIA WARSZAWA 1:2 (1:0)
Bramki: 1:0 Jesper Blomqvist 26 min., 1:1 Leszek Pisz 73, 1:2 Jacek Bednarz 90+2.
IFK: Last - Kaamark, Olsson, Johansson, Nilsson - Landberg (69. Eriksson), Erlingmark, Stefan Lindqvist, Blomqvist - Lilienberg (50. Wahlstedt), Pettersson.
LEGIA: Szczęsny - Jóźwiak, Zieliński, Mandziejewicz - Bednarz, Lewandowski (87. Fedoruk), Michalski, Wieszczycki, Krzysztof Ratajczyk (38. Pisz) - Kucharski (56. Staniek), Podbrożny.
Czerwone kartki: Olsson w 30 min., Erlingmark w 80 min. (druga żółta). Żółte: Johansson, Erlingmark, Lindqvist, Blomqvist - Bednarz, Michalski, Wieszczycki, Pisz. Sędziował: David Elleray (Anglia). Widzów: 11.017.
Faza grupowa Ligi Mistrzów 1995-96
- 13 września 1995: LEGIA WARSZAWA - Rosenborg Trondheim 3:1 (0:0). Bramki: 0:1 Jan Ivar Jakobsen 63 min. z karnego, 1:1 Leszek Pisz 64, 2:1 Ryszard Staniek 69, 3:1 Pisz 73.
- 27 września 1995: Spartak Moskwa - LEGIA WARSZAWA 2:1 (1:0). Bramki: 1:0 Jurij Nikiforow 14 z karnego, 2:0 Siergiej Juran 52, 2:1 Marek Jóźwiak 82.
- 18 października 1995: LEGIA WARSZAWA - Blackburn Rovers 1:0 (1:0). Bramka: 1:0 Podbrożny 26.
- 1 listopada 1995: Blackburn Rovers - LEGIA WARSZAWA 0:0
- 22 listopada 1995: Rosenborg Trondheim - LEGIA WARSZAWA 4:0 (2:0). Bramki: 1:0 Roar Strand 17, 2:0 Harald Brattbakk 45, 3:0 Jakobsen 64, 4:0 Vegard Heggem 88.
- 6 grudnia 1995: LEGIA WARSZAWA - Spartak Moskwa 0:1 (0:1). Bramka: 0:1 Ramiz Mamiedow 41.
Ćwierćfinał Ligi Mistrzów 1995-96
- 6 marca 1996: LEGIA WARSZAWA - Panathinaikos Ateny 0:0.
- 20 marca 1996: Panathinaikos Ateny - LEGIA WARSZAWA 3:0 (1:0). Bramki: 1:0 Krzysztof Warzycha 34, 2:0 Warzycha 58, 3:0 Juan Borelli 72.
W kolejnych latach spośród polskich klubów w Lidze Mistrzów zagrały jeszcze: Widzew Łódź (w 1996) oraz ponownie Legia (w 2016). Zakończyły rywalizację w fazie grupowej.
POLECAM:
Komentarze
Prześlij komentarz