Zmarł Leo Beenhakker... Trenerze, dziękuję za mecz z Portugalią i nie tylko!
PIŁKA NOŻNA. "Leo był dla mnie jak ojciec" - powiedział mi kiedyś Peter van Vossen, były reprezentant Holandii, który z Leo Beenhakkerem spotkał się w latach swojej klubowej kariery. Ilu polskich piłkarzy, były kadrowiczów, może powiedzieć podobne słowa? Pewnie wielu. Były selekcjoner Biało-czerwonych był pewnie potrzebny w niebie, to tam będzie rozgrywał teraz swoje kolejne mecze...
Pod wodzą Leo Beenhakkera swój najlepszy mecz Polska rozegrała przeciwko Portugalii, wygrywając 2:1 w Chorzowie. Zdjęcia Piotr Stańczak.
Leo Beenhakker zmarł w czwartek 10 kwietnia, miał 82 lata. Od dawna borykał się z ciężką chorobą. Piłkarskiej kariery w swojej ojczyźnie nie zrobił, ale tę trenerską miał już bardzo długą i bogatą. Prowadził wielkie holenderskie kluby - Ajax Amsterdam i Feyenoord Rotterdam, ponadto Real Madryt, dwukrotnie (choć krótko) reprezentację Holandii. Ciężko teraz wymieniać wszystkich pracodawców Leo.
Zasłynął z powiedzenia o "chatkach"
Kiedy w 2006 roku Michał Listkiewicz, ówczesny prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej, powierzył mu naszą reprezentację, nie brakowało sceptyków. Tym bardziej, że Leo apelował do futbolowego środowiska nad Wisłą, aby "wyszło z drewnianych chatek", czym na pewno nie zaskarbił sobie sympatii wśród części (może nawet i dużej) trenerów czy działaczy.
Z naszą reprezentacją pracował trzy lata, do 2009 roku. Doprowadził do pierwszego w dziejach polskiej piłki awansu do finałów Mistrzostw Europy w Austrii i Szwajcarii (tam ostatecznie odpadliśmy w grupie). Nie udało mu się awansować do mundialu 2010 w Republice Południowej Afryki. Stracił stanowisko po porażce ze Słowenią 0:3, w ostatnich dwóch eliminacyjnych pojedynkach przeciwko Czechom i Słowacji kadrę, jako tymczasowy selekcjoner, poprowadził Stefan Majewski.
"Czarne chmury" na początku
Wracając do początków pracy Holendra nad Wisłą, trzeba przypomnieć, że sympatia samych piłkarzy i kibiców do Leo rodziła się, można powiedzieć, w bólach. Kiedy wczesną jesienią 2006 roku, w pierwszym meczu eliminacji do Mistrzostw Europy, Polska w fatalnym stylu przegrała u siebie z Finlandią 1:3, nad Holendrem i jego wybrańcami pojawiły się przysłowiowe czarne chmury. W kolejnym spotkaniu nasi piłkarze zremisowali z Serbią (1:1), później pokonali Kazachstan 1:0 na wyjeździe. Styl gry nie zachwycał, tymczasem przed samym pojedynkiem z Portugalią zespół przeszedł niesamowitą metamorfozę! Do Chorzowa przyjechali ówcześni wicemistrzowie Europy i czwarty zespół świata, wtedy jeszcze z 21-letnim, ale już gwiazdą, Cristiano Ronaldo czy Deco, Nuno Gomesem oraz jeszcze innymi futbolowymi znakomitościami.
Wspominam mecz Polska - Portugalia
Leo okazał się świetnym motywatorem, przekonał naszych piłkarzy, że utytułowani rywale są takimi samymi ludźmi jak oni. Niby to było banalne i oczywiste, a jednak z ust rutynowanego Holendra brzmiało niczym prawda objawiona. Jak zwał, tak zwał - podziałało! 11 października 2006 roku Polacy pokonali Portugalię 2:1! Jaka była atmosfera tego spotkania, jakie nastroje przed i po końcowym gwizdku? O tym piszę w końcowym rozdziale mojego e-booka "Na biało-czerwonym szlaku", wydanego w 2022 roku. Czytajcie poniżej:
7 października rozegraliśmy pierwszy,
historyczny pojedynek międzypaństwowy z Kazachstanem. Jechaliśmy w
nieznane, dodatkowo zdając sobie sprawę, że bez względu na to, jak
trudny miałby to być teren, to tylko komplet punktów przedłużał nam
nadzieje na to, aby szans na awans do Mistrzostw Europy nie zaprzepaścić
już na początku kwalifikacji. Pojedynek w Ałmatach nie był w naszym
wykonaniu porywający. Przeżywaliśmy męczarnie, ale ostatecznie, po golu
Euzebiusza Smolarka w 52 minucie zainkasowaliśmy upragnione trzy “oczka”
i pozostaliśmy w grze. Raptem cztery dni później mieliśmy już grać z
Portugalią na Stadionie Śląskim. Na początku września wystąpiłem do PZPN
o przyznanie akredytacji, ale tym razem moja redakcja jej nie
otrzymała. Biłem się z myślami, czy inwestować w bilet, skoro kadra
wyrabia takie numery. Nie było to tak, że moja miłość do reprezentacji
była ślepa. Chciałem ją wspierać i czyniłem to, ale oczekiwałem też
czegoś w zamian. Kibicowanie nie polega tylko na śpiewaniu “Polacy nic
się nie stało” - z takiego założenia wychodziłem, zresztą do tej pory
wychodzę.
Wygrana z Kazachami na ich terenie przekonała mnie do tego, że
może jednak warto, może coś wreszcie drgnie. W niedzielę, nazajutrz po
spotkaniu w Ałmatach, zadzwoniłem do kuzynki i poprosiłem o to, żeby
kupiła mi bilet w jakiejś w miarę “rozsądnej” cenie. - Przyjadę, to
oddam ci kasę - powiedziałem. - Nie ma sprawy, będę z małym w parku na
spacerze, podejdę do kas - odpowiedziała Kasia. Z małym, czyli moim
chrześniakiem Karolem, który wówczas liczył obie półtora roku. W
poniedziałek po południu odezwała się z pomyślną wiadomością - kupiła
bilet. - Widzimy się w środę - odparłem.
POLECAM:
Czekałem
te dwa dni jak na szpilkach. Niby czułem, że coś fajnego może się tego
11 października stać, ale z drugiej strony bałem się jak diabli, czy
nasza reprezentacja podoła w starciu z utytułowanymi Portugalczykami,
szczególnie, że formą i polotem w grze przez ostatni miesiąc nie
rozpieszczała. Najwięcej analizowałem w poniedziałek, wtorek, środa
mijała ekspresowo. Rankiem wsiadłem w pociąg relacji Lublin - Wrocław,
trzygodzinna podróż do Katowic upłynęła szybko. Popołudnie spędziłem z
rodziną, choć im bliżej było meczu, tym bardziej mnie nosiło. W końcu
ruszyłem pieszo z Załęża. Zanim zbliżyłem się do Wesołego Miasteczka,
obok mnie zatrzymał się samochód na łódzkich numerach rejestracyjnych.
-
Którędy na stadion? - zapytali? Zatknięty za szybę biało-czerwony
szalik wskazywał jasno, gdzie jadą napotkani goście. Dwóch facetów i
dziewczyna, wszyscy wymalowani na biało-czerwono. Ja w szaliku w naszych
narodowych barwach. Pogadaliśmy chwilę o tym, co nas czeka. Do Chorzowa
było blisko, choć im krótsza była droga do stadionu, tym większe już
pojawiały się korki.
Przed meczem Polska - Portugalia na Stadionie Śląskim. Kibice podpisują petycję w sprawie przyznania naszemu krajowi prawa współgospodarzy Euro 2012.
Wysiadłem
z ich auta, rozstaliśmy się, życząc powodzenia. Dziwnie się czułem, bo
na ważny międzypaństwowy mecz, raz w życiu i właśnie wtedy, pojechałem
całkowicie sam. Przed “kotłem czarownic” roiło się od stoisk z
biało-czerwonymi gadżetami. Miałem swój szalik, ale na miejscu kupiłem
jeszcze czerwony kapelusz z białym orzełkiem na przodzie. Do tego
jeszcze małą koszulkę, dla chrześniaka. - Będzie miał chłopak pamiątkę
po wizycie wujka na Śląskim - pomyślałem sobie, odchodząc od straganu w
kierunku bramy wejściowej.
Śpiewy,
okrzyki, oklaski, trąbki, biel i czerwień dookoła, unoszący się dym z
grillów, w dodatku rześka pogoda, jak na złotą polską jesień przystało.
To wszystko sprawiało, że czułem się cholernie szczęśliwy, że tu jestem,
mimo tego, że tym razem nie kierowałem się na trybunę prasową, lecz
sektor znajdujący się w pobliżu słynnej wieży, czyli całkiem po
przeciwnej stronie niż legendarny tunel wyjściowy na płytę boiska.
Musiałem tylko pilnować małego, firmowego aparatu cyfrowego, bo jeden
nieuważny ruch i pewnie zostałby podeptany przez tłum napierający na
stadionową bramkę.
POLECAM:
Odetchnąłem, gdy już wszedłem na koronę obiektu a
potem trafiłem na swój sektor. Nie miałem czasu upajać się tą atmosferą,
bo za chwilę już piłkarze wychodzili na boisko. Gdy śpiewaliśmy hymn
“Mazurka Dąbrowskiego”, świat aż drżał w posadach. Potem w górę
wędrowały szaliki. Z tyłu co jakiś czas słychać było okrzyki, ktoś darł
się po śląsku “Siadej, siadej!”, ale nikt ani myślał siadać. Więc
wszyscy stali. Kątem oka patrzyłem na inne sektory - tam sytuacja była
podobna.
11 października 2006, kibice w chorzowskim "kotle czarownic" fetują pierwszego gola Euzebiusza Smolarka.
Biało-czerwona fala unosiła się po całym obiekcie, jak woda na
morzu - raz spokojna, nagle gwałtowna i nieprzewidywalna. Pstrykałem
więc zdjęcia, czas uważając na małą cyfrówkę. Emocje sięgnęły zenitu w 9
minucie. Portugalski bramkarz Ricardo sparował wprawdzie mocne
uderzenie Mariusza Lewandowskiego, ale był już bezradny wobec dobitki
“Ebiego” Smolarka! Stadion eksplodował, nie słyszałem własnych myśli. I
tylko co jakiś czas gość z tyłu krzyczał to swoje słynne “siadej,
siadej”.
Zacząłem
tak bardziej wnikliwie obserwować to, co działo się na boisku i ze
zdumienia przecierałem oczy. Graliśmy agresywnie, stosowaliśmy pressing,
szybko doskakiwaliśmy do rywali, nie pozwalając im rozwinąć skrzydeł.
Kurde! To nie była ta sama drużyna co miesiąc wcześniej, w meczu z
Finami. Fakt, że teraz grała trochę w zmienionym składzie, ale jednak
ciężko było uwierzyć w taką metamorfozę w ciągu raptem 40 dni.
Nasi
piłkarze na szczęście nie rozmyślali, tylko robili swoje. W osiemnastej
minucie Grzegorz Rasiak popisał się celnym podaniem do Smolarka, ten
znalazł się w znakomitej sytuacji. Spojrzał jeszcze w prawo, w kierunku
arbitra liniowego, czy ten nie sygnalizuje czasem spalonego. Nie
sygnalizował. Ebi nie zastanawiając się długo, huknął pod poprzeczkę!
Prowadziliśmy 2:0, w co aż trudno było uwierzyć! Ja i stojący obok
szczęśliwy sąsiad popatrzyliśmy chwilę na siebie i rzuciliśmy się sobie w
objęcia. Zabrzmiał głos spikera:
- 18 minuta, 2:0 dla Polski, bramkę zdobył Ebi…
- Smolareeek! - odpowiedzieliśmy.
- Ebi? - ponownie zapytał spiker.
- Smolareeeek! - krzyczeliśmy ile sił.
- 2:0 dla Polski - powtórzył spiker.
Czułem się jakbym znalazł się w innym świecie. To nie był jednak film fantastyczny. Rzecz działa się tu i teraz. Wygrywaliśmy, Cristiano Ronaldo, Deco, Nuno Gomes, Ricardo Carvalho, Simao Sabrosa i cała plejada innych gwiazd z Półwyspu Iberyjskiego odbijali się od polskiego muru. Nawet, jeśli któryś z naszych zawodników przegrał gdzieś pojedynek z rywalem, asekurował go drugi. To była drużyna, jeden za drugim wskakiwał w ogień. Świetnie spisywali się nasi boczni obrońcy - Paweł Golański i Grzegorz Bronowicki. Tego pierwszego wiele razy oglądałem wtedy w akcji w meczach jego zespołu w ekstraklasie, czyli Korony Kielce. Walczyli bez kompleksów.
- 18 minuta, 2:0 dla Polski, bramkę zdobył Ebi…
- Smolareeek! - odpowiedzieliśmy.
- Ebi? - ponownie zapytał spiker.
- Smolareeeek! - krzyczeliśmy ile sił.
- 2:0 dla Polski - powtórzył spiker.
Czułem się jakbym znalazł się w innym świecie. To nie był jednak film fantastyczny. Rzecz działa się tu i teraz. Wygrywaliśmy, Cristiano Ronaldo, Deco, Nuno Gomes, Ricardo Carvalho, Simao Sabrosa i cała plejada innych gwiazd z Półwyspu Iberyjskiego odbijali się od polskiego muru. Nawet, jeśli któryś z naszych zawodników przegrał gdzieś pojedynek z rywalem, asekurował go drugi. To była drużyna, jeden za drugim wskakiwał w ogień. Świetnie spisywali się nasi boczni obrońcy - Paweł Golański i Grzegorz Bronowicki. Tego pierwszego wiele razy oglądałem wtedy w akcji w meczach jego zespołu w ekstraklasie, czyli Korony Kielce. Walczyli bez kompleksów.
POLECAM:
Beenhakker
wbijał im do głów, że są silni i nie muszą obawiać się silniejszych i
lepiej wyszkolonych technicznie przeciwników. Tak skutecznie to robił,
że gdy wyszli na boisko, to uwierzyli, że tak jest. Na przerwę
schodziliśmy prowadząc 2:0. Nie było czasu ochłonąć.
Siedzę
sobie na krzesełku, oddycham głęboko, a z głośników leci słynny utwór
zespołu Queen “We will rock you”. Świetny kawałek, ale na Śląskim, wśród
ponad 40 tysięcy kibiców na trybunach, brzmiał jeszcze bardziej
kapitalnie. Nieco poniżej gość owinięty w wielką biało-czerwoną flagę
tańczy i zagrzewa innych. Następni z nas podrywają się z miejsc. Raduje
się moja dusza, ciało drży, ale w głowie, obok euforii, jakaś obawa, czy
my tej zaliczki nie zmarnujemy. Nie takie cuda już wcześniej widziałem w
wykonaniu polskich piłkarzy.
Skrót meczu mecz Polski z Portugalią na Stadionie Śląskim.
Okazało się jednak, że po zmianie stron
nadal graliśmy konsekwentnie. Kiedy szansę na 3:0 miał Żurawski, ale
ostatecznie trafił tylko w słupek, rozległ się taki jęk zawodu, że
pewnie słychać go było aż w rejonie stadionu GKS Katowice. Im bliżej
było końcowego gwizdka, tym bardziej Portugalczycy nacierali, czując, że
punkty wymykają im się z rąk. W 91 minucie Wojciecha Kowalewskiego
pokonał Nuno Gomes. Ktoś obok ostrzegał: - Wszystko się może zdarzyć,
pamiętasz mecz Bayernu z Manchesterem? - pytał kolegi. Nawiązywał do
słynnego finału Ligi Mistrzów z 1999 roku. W 89 minucie United
przegrywali 0:1, ale potem zdobyli dwa gole i sięgnęli po trofeum.
Wspomnienie to zabrzmiało złowrogo, ale na szczęście nie sprawdziło się w
naszym meczu.
Nie
ma co kryć, czas od strzelenia bramki przez Nuno do ostatniego gwizdka
niemieckiego arbitra Volfganga Starka był jak wieczność. Nerwy, gwizdy,
okrzyki. WRESZCIE GWIZDNĄŁ! WYGRALIŚMY 2:1! Nie pamiętam co się potem
działo, bo fruwałem gdzieś w obłokach. Nie pamiętam, kiedy wylądowałem,
ale stadion był jeszcze pełny, trybuny rozśpiewane. Sprawdziłem, czy z
małym aparatem cyfrowym jest wszystko ok. Działał, więc zacząłem robić
zdjęcia. Nie chciało mi się tego magicznego miejsca opuszczać. - Chwilo
trwaj… - pomyślałem i uśmiechnąłem się widząc naszych piłkarzy na
murawie, równie szczęśliwych i dziękujących nam za kapitalny doping.
Dziś, po 19 latach od tego meczu, kilkanaście godzin po tym jak odszedłeś, mogę powiedzieć - Leo, dziękuję za tamte emocje! Spoczywaj w pokoju...
Na kolejne wspomnienia związane z Leo Beenhakkerem przyjdzie jeszcze czas...
Chcecie przeczytać więcej takich wspomnień? Polecam: Na biało-czerwonym szlaku, część 12, ostatnia
PRZECZYTAJCIE:
- Rafał Boguski to autor "najszybszego" gola w historii reprezentacji Polski! Wspomina też Leo Beenhakkera
- Polska - Azerbejdżan 8:0 czyli wielkie strzelanie w Wielką Sobotę. Rekord był blisko!
- Wnioski po meczu Polska - Litwa: ta kadra nie budzi pozytywnych emocji (KOMENTARZ)
Na biało-czerwonym szlaku: Polska - Litwa 1:0.
Komentarze
Prześlij komentarz